– Niech pani siada – powiedział sucho oficer milicji. – Przesłuchanie nie jest jeszcze skończone. Czy przyznaje się pani do usiłowania zabicia Mieczysława Dobrozłockiego i zabrania biżuterii?
– Pan mnie tak denerwował, aby następnie zadać to pytanie? Pan liczył na to, że dręczona przez pana kobieta przyzna się do nie popełnionej zbrodni? Dużo słyszałam o tego rodzaju metodach. Nie przypuszczałam jednak, że zetknę się z nimi osobiście. Ale nie uda się to panu. Nie zabiłam Dobrozłockiego i nie ukradłam biżuterii.
– Nie mówiłem o zabiciu, a o usiłowaniu zabójstwa. Pani się nie przyznaje?
– Nie.
– A ja pani powiem, jak to było. Wracając z łazienki, zauważyła pani, że jubiler schodzi ze schodów i idzie do kabiny telefonicznej. Może zresztą widziała go pani, jak szedł do jadalni, aby przypomnieć Rózi o herbacie. Wtedy powzięła pani myśl o kradzieży. Biegnąc na górę, zobaczyła pani młotek leżący na kanapce w hallu. Chwyciła pani ten młotek i weszła na schody. Jubiler opuścił pokój na krótko i tak, jak to pani przewidywała, nie zamknął drzwi na klucz. Stanęła, pani za drzwiami wewnątrz pokoju i czekała na powrót Dobrozłockiego. Jubiler wszedł do pokoju i chciał zapalić światło. Odwróconemu tyłem zadała pani cios młotkiem. Potem złapała pani biżuterię, kasetkę wyrzuciła przez balkon, tłukąc przy tym szybę.
Zbiegając na parter, podrzuciła pani młotek na kanapkę.
Pod wpływem tych słów Rogowiczowa uspokoiła się. Jedynie lekkie drżenie palców rąk, leżących na stole, świadczyło o jej zdenerwowaniu. Gdy otworzyła usta, słowa popłynęły powoli i spokojnie.
– Jakie ma pan dowody na poparcie swojej bajeczki? Na tyle orientuję się w przepisach prawa karnego i wiem, że milicja powinna udowodnić popełnienie przestępstwa.
– Z jednej strony dowodem są pani fałszywe zeznania. Z drugiej gwałtowna potrzeba zdobycia większej sumy pieniędzy. Najłatwiej je zdobyć, idąc z młotkiem na pierwsze piętro.
– Powinien pan pisać powieści kryminalne, a nie pracować w milicji. Kiedyż ja to złożyłam, jak pan powiedział, te fałszywe zeznania? I dlaczego potrzebuję gwałtownie pieniędzy?
– Zaraz pani przeczytam – podporucznik sięgnął po protokół prowadzony przez sierżanta MO. Chwilę szukał odpowiedniego fragmentu. – Proszę, oto dosłownie moje pytania i pani odpowiedzi. Pytanie: „Pani poszła do swojego pokoju?” Odpowiedź: „Tak”. Pytanie: „Co tam pani robiła?”. Odpowiedź: „Najpierw porządkowałam garderobę, bo do kolacji przebrałam się w inną sukienkę. Później czytałam”. Pytanie: „Aż do wyjścia na telewizję?” Odpowiedź: „Aż do wyjścia”. Pytanie: „A więc nie wychodziła pani z pokoju?” Odpowiedź: „Śmieszna indagacja. Wyszłam raz do łazienki”. Czy protokolant wiernie zanotował pani odpowiedzi?
– Tak zeznawałam. O co chodzi?
– To nie jest zgodne z prawdą. Mamy dowody, że była pani na pierwszym piętrze, a później szybko stamtąd zbiegła. Właśnie z biżuterią, po ogłuszeniu jubilera młotkiem. Widziano panią schodzącą ze schodów.
– Tak. Przypominam sobie, że kilka minut przed dziewiątą poszłam na taras pierwszego piętra. Bolała mnie trochę głowa i chciałam trochę odetchnąć świeżym powietrzem. Byłam krótko na tarasie. Zresztą, każdemu chyba wolno wyjść na balkon, skoro ma na to ochotę?
– Ale nie każdy zechce w to uwierzyć. Ciemno, chłodno, zaczyna padać deszcz, a samotna postać marzy na balkonie. I to wówczas, gdy ze swojego pokoju może wyjść na taras, mający dach. Czy doprawdy nie mogła pani wymyślić bardziej sensownego kłamstwa?
Lasota chrząknął znacząco. Podporucznik obejrzał się i zapytał:
– Czy pan pułkownik ma jakieś pytanie?
– Jeśli kolega pozwoli… Chciałbym jednak z góry uprzedzić panią Rogowiczowa, że nie jestem tutaj w charakterze oficjalnym, ale podporucznik był tak uprzejmy, że pozwolił mi asystować przy pewnych czynnościach śledztwa. Dlatego też pani profesor może w ogóle nie rozmawiać ze mną i nie udzielać mi żadnych odpowiedzi. Nasza rozmowa miałaby charakter niejako półurzędowy.
– Wszystko mi jedno, kto mnie przesłuchuje. Nie poczuwam się do żadnej winy. Proszę pytać. I tale niczego się nie dowiecie.
– Widzi pani, sam jestem człowiekiem starszym, znacznie starszym od pani. Mam dzieci i wiem, co znaczy miłość rodzicielska. Jednakże popełnia pani wielki błąd, usiłując ukryć, że syn pani należy do nielicznego grona na szczęście, pasożytów, którzy z całym spokojem korzystają z pracy matek i nie mają z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Chociaż są już dorośli, żądają od swoich matek, aby ich utrzymywały i dostarczały środków finansowych na wszelkie przyjemności. Pani nie chce o tym mówić i wskutek tego wplątuje się w niebezpieczne położenie. Sprawa jest przecież poważna, a poszlaki bardzo panią obciążają. Zamiast więc wykręcać się jak małe dziecko, lepiej powiedzieć prawdę.
Maria Rogowiczowa nadal milczała.
– Wiemy, że pani gwałtownie potrzebuje pieniędzy – ciągnął dalej pułkownik – jeżeli nie zdobędzie pani w najbliższym czasie czterdziestu tysięcy złotych, młody człowiek pójdzie do więzienia. Dla nas, ludzi mających codziennie do czynienia z różnego rodzaju charakterami, jest to sprawa prosta. Wydaje nam się, że lepiej byłoby dla pani syna, aby dostał nauczkę dzisiaj, przy przestępstwie stosunkowo drobnym, niż gdyby trafił do więzienia za poważniejsze przewinienie. Obawiam się, że ten młody człowiek prowadzi niewłaściwy tryb życia, który w końcu doprowadzi go do poważniejszej kolizji z prawem. Ale rozumiem, że pani jako matka ciągle wierzy w swojego jedynaka i pragnie go ratować. Zupełnie przypadkowo znaleźliśmy zgubiony przez panią list od jej syna i wiemy, że żąda on od pani czterdziestu tysięcy złotych dla zatuszowania wypadku samochodowego. Mamy również zeznania, jak to podkreślił porucznik, stwierdzające, że przed samą godziną dziewiątą zbiegła pani z pierwszego piętra. Sama pani rozumie, że tego rodzaju poszlaki wystarczają koledze Klimczakowi do aresztowania pani, na co prokurator wyda sankcję. Irytował panią drobiazgowy sposób przesłuchania. Porucznik po prostu chciał pani dać szansę, a tą jedyną szansą może być wyjawienie nam całej prawdy.
– Gdybym dokonała zamachu na jubilera, późni nić spieszyłabym mu na ratunek.
– Przeciwnie. Właśnie ten troskliwy ratunek był wyrozumowanym sposobem ukrycia swojej prawowej roli w tej sprawie. Każdemu wydawałoby się dziwne, że jedyny, najbardziej zbliżony do medycyny człowiek w tym towarzystwie, nie ratuje rannego.
– Przysięgam, że nie próbowałam zabić. Mimo ciężkiego położenia, o którym panowie wiedzą, nawet nie przemknęła mi przez głowę myśl o szukaniu ratunku w tych brylantach. Rzeczywiście, po przeczytaniu li?. od syna, zastanawiałam się, skąd wziąć pieniądze. Sir jest bardzo duża, ale nie chodzi jedynie o sumę, ale przede wszystkim o termin jej uzyskania. Moja sytuacja finansowa nie jest najlepsza, ale nie jest zła. Wydaj książkę naukową. Mam otrzymać za nią kilkanaście tysięcy złotych. Jednocześnie mam zamówienia n: artykuły do paru pism fachowych w kraju i za grani – a. Prowadzę prace badawcze nad nowymi rodzajami antybiotyków – i za nie również dostanę pewną sumkę pieniędzy. Mogłabym więc wybrnąć z kłopotów własnymi siłami, tym bardziej, że mam trochę oszczędności, jak to się mówi, na czarną godzinę. Nie zawahałabym się użyć tego wszystkiego dla ratowania syna. To nieprawda, co pan o nim mówi. To dobre dziecko. Może trochę lekkomyślne, ale z gruntu dobry chłopiec. To widocznie moja wina, że nie chciał się uczyć. Zapewne nie umiałam nim pokierować. A co do pracy, to napracuje się jeszcze niemało w swoim życiu. Niech ma jak najdłużej pogodną, niczym nie zamąconą młodość.