Выбрать главу

– Dzisiaj nie – bronił się jubiler – po tym łażeniu po górach nóg nie czuję. Może jutro?

– Przecież jutro pan wyjeżdża – zauważyła pani profesor.

– Niech pan jeszcze zostanie, panie Mieczysławie

– prosiła pani Zosia – pójdziemy do „Jędrusia”. Obiecywał pan, że zatańczymy twista.

– Nie radzę! Andrzej pana zabije! Wszystko, co Zosia wyprawiała w Zakopanem, pójdzie potem na pańskie konto.

– Uprzedzam, redaktorze, że mamy ze sobą na pieńku. Żebym tylko ja nie zawiadomiła w Warszawie, kogo potrzeba, o zachowaniu się pewnych panów z „Carltonu”! Albo… żebym nie zrobiła użytku z tego młotka!

– A gdzie pani ma ten młotek? – zainteresowała się pani Basia. – W moich szpileczkach jest jakiś gwoździk, który bardzo uwiera. Może dałoby się go przybić?

– Położyłam go na kanapie w hallu.

– To za duży młotek – zauważył inżynier – do szpileczek przydałoby się raczej dłutko. Może będę mógł coś poradzić?

– Świetnie. Zaraz po obiedzie przyniosę panu pantofle.

– Patrzcie, państwo – powiedziała Zosia – nic nas się nie krępują i w naszej obecności umawiają się na odwiedziny w pokojach. Ładne rzeczy!

– A pani tak się tym zgorszyła! Sama taka święta.

– Redaktorze! Ostatni raz ostrzegam, niech pan ze mną nie wojuje.

– Więc jutro pan wyjeżdża, panie Mieczysławie? Przecież taka piękna pogoda – martwiła się pani profesor – tak nas malutko w „Carltonie”, a znowu kogoś ubywa.

– Niestety, muszę. Przyjechałem tu zresztą bardziej dla pracy, niż dla wypoczynku. Przygotowywałem parę ciekawych rzeczy na wystawę sztuki złotniczej we Florencji. Skończyłem dopiero wczoraj i dlatego mogłem dzisiaj wybrać się z państwem na wycieczkę. Pojutrze muszę jednak oddać eksponaty w Centrali Jubilerskiej, która organizuje we Florencji własne stoisko. Potem kilka dni zajmie jeszcze uzgadnianie szczegółów ekspozycji i ewentualne poprawki. A to przecież połowa października. Nie warto już wracać.

– Jedzie pan do Florencji? – zapytała pani Zosia.

– Boże, jak ja uwielbiam Italię! Cudowne niebo, wspaniali mężczyźni!

– Pani zna Włochy? – zdziwił się malarz. – Nigdy pani o tym nie wspominała.

– Byłam jedynie w Albanii, ale to prawie to samo. Naprzeciwko, tylko przez Adriatyk. Ale znam Włochy z opowiadań i Jędruś obiecał, że w przyszłym roku pojedziemy tam na pewno.

– Niestety, nie ja jadę do Florencji – westchnął jubiler – lecz moje prace.

– I jak zwykle kilku ustosunkowanych bubków z odpowiedniej centrali handlowej – dorzucił malarz

– to samo było z Biennale w Neapolu. Tam też pojechały nasze obrazy w towarzystwie urzędników z ministerstwa.

– Tyle słyszałam o pańskich pracach – dorzuciła pani profesor – a nigdy ich nie widziałam. Co pan przygotował na florencką wystawę?

– Międzynarodowa wystawa florencka ma zgromadzić najciekawsze eksponaty sztuki złotniczej całego chyba świata. Dlatego również my chcemy pokazać, że polskie złotnictwo zawsze stało bardzo wysoko. Ekspozycja polska ma ukazać w dużym przekroju rozwój sztuki złotniczej naszego kraju, poczynając od Jagiellonów, aż po dzień dzisiejszy. Obok oryginałów z dawnych epok, pokażemy także wyroby wzorowane na sztuce Odrodzenia, Baroku i Empiru, a niezależnie od tego przedstawimy kolekcję sztuki na wskroś nowoczesnej. Ja przygotowałem parę starych pierścieni i ciekawą, nowoczesną kolię.

– Kto teraz nosi coś takiego?

– A jednak noszą. Nasze centrale przywiązują duże znaczenie eksportowe do wystawy we Florencji. Dlatego występujemy z tak obszerną ekspozycją.

– Co to za interes? Przecież nie mamy ani własnego złota, ani szlachetnych kamieni.

– Pani profesor się myli. W wyrobie złotniczym praca ludzka jest więcej warta, niż sam surowiec. Szlachetny kamień jest po oszlifowaniu go sześciokrotnie droższy. To samo dotyczy złota. Elegancka oprawa czy szlachetna rzeźba w wyrobie podnoszą cenę kruszcu co najmniej w dwójnasób. A więc kalkuluje się wydać pewną ilość dewiz na zakup złota i brylantów, aby później osiągnąć spory zysk w tych samych dewizach. Dlatego właśnie przygotowujemy do Florencji nie tylko ładne, lecz nawet bardzo kosztowne eksponaty o dużej wartości złota i klejnotów. Chodzi o przywrócenie polskiemu złotnictwu dawnej, dobrej marki.

– Tak bym chciała zobaczyć te klejnoty!

– Nic prostszego. Wczoraj ostatecznie skończyłem swoją robotę. Było to oczywiście tylko wykańczanie, gdyż wszelkie obróbki i prace szlifierskie zostały wykonane wcześniej na maszynach. Jeśli państwo zechcą zabawić się w jurorów, z przyjemnością zademonstruję wam swoje dzieło. Po obiedzie pozwolę sobie przynieść je tutaj.

– Cudownie! – zawołała pani Zosia. – Czy będę mogła przymierzyć tę kolię?

– Będzie mi bardzo miło zobaczyć ją na pięknej kobiecej szyi – z galanterią odparł jubiler.

– Kocham klejnoty – z rozmarzeniem powiedziała pani Zosia.

– Co robimy dzisiaj wieczorem? – zapytał inżynier.

– Mamy czas martwić się o to po kolacji – rzekł malarz.

– Jestem zaproszona do „Jędrusia” – wyjaśniła pani Zosia – przyjdą po mnie około dziewiątej.

– Dzisiaj czwartek. Oglądamy „Kobrę” – przypomniała pani profesor.

– Bardzo mnie ciekawi dzisiejszy dziennik telewizyjny. W ONZ-ecie zapowiadała się burzliwa dyskusja w sprawie Republiki Południowej Afryki.

– Nie interesuje mnie polityka – pani Zosia wydęła usteczka, kręcąc przy tym „rozkosznie” noskiem. Ruch ten studiowała długie miesiące przed lustrem i obecnie z upodobaniem stosowała podczas rozmowy.

– Zosieńkę interesują tylko chłopcy. Z kim idziemy do „Jędrusia”?

– To moja tajemnica. Najnowsza zdobycz.

– Nasza Zosia specjalizuje się teraz w „autochtonach”. Założę się, że to ten wysoki, przystojny przewodnik.

– Nie tylko on – tajemniczo odpowiedziała pani Zosia.

Tymczasem pokojówka podała deser i herbatę, a pan Mieczysław Dobrozłocki przeprosił na chwilę towarzystwo i opuścił jadalnię. Gdy wrócił, trzymał w ręku niewielką metalową kasetkę. Postawił ją na stole i otworzył małym kluczykiem. Sięgnął do wnętrza i wydobył paczuszkę owiniętą w irchową szmatkę. Po rozwinięciu irchy oczom obecnych ukazał się duży, złoty pierścień, pięknie rzeźbiony.

– Pierścień koronacyjny Kazimierza Wielkiego – wyjaśnił jubiler.

– Jak to? – zdziwił się dziennikarz – o ile wiem, polskie klejnoty koronne zaginęły po upadku Powstania Kościuszkowskiego. Pamiętam, że przed paru laty jeden z tygodników poruszał tę tajemniczą sprawę.

– Ma pan rację. Insygnia królewskie zniknęły wtedy ze skarbca na Wawelu. Ocalały jedynie „Szczerbiec”, miecz koronacyjny Zygmunta Augusta oraz jabłko królewskie Zygmunta Wazy. Zresztą nie po raz pierwszy ginęły w pomroce dziejów nasze regalia… Pierwsza korona królewska – Bolesława Chrobrego – zaginęła zaraz po śmierci jego syna Mieszka II. Następną wykonano na polecenie Bolesława Śmiałego. Ta znowu zaginęła w czasie rozbicia dzielnicowego po śmierci Bolesława Krzywoustego. Aż do czasów rozbiorów zachowały się korony Władysława Łokietka, Jagiellonów, Wazów i Sasów.

– A co się z nimi potem stało?

– Różne są wersje. Legenda głosi, że regalia te są gdzieś ukryte w podziemiach starego klasztoru. Inna wersja mówi, że do ich zaginięcia przyczynili się niektórzy pułkownicy z I Brygady, którzy rzekomo mieli odnaleźć te klejnoty i odpowiednio się nimi zaopiekować. Najbardziej prawdopodobne jest to, że korony zrabowało wojsko pruskie, gdy po upadku Powstania Kościuszkowskiego przejściowo zajęło Kraków, a „Stary Fryc” kazał je przetopić na złom. Natomiast inna opowieść głosi, że insygnia zrabowały wojska Napoleona w epoce Księstwa Warszawskiego.