– Nie, przecież to sportowiec. Po prostu wychodził przez balkon.
– Po drabinie?
– Po co? Jacek ma metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Kiedy uchwyci rękami za balustradę balkonu, ma nie więcej, jak półtora metra do zeskoczenia na dolny taras. Co to dla niego znaczy?
– Czy i dzisiaj wyszedł w ten sam sposób? A może to on przystawił drabinę, aby dostać się do pani pokoju?
– Nie. Przyszedł przez ganek i tamtędy wyszedł.
– Czy pani odprowadzała go na dół?
– Nie. Byłam na niego zła. Ręki mu nawet nie podałam.
– Dlaczego?
– Bo kretyn! Jak można namawiać kobietę, która specjalnie poszła do fryzjera, aby zrezygnowała z dansingu i pozostała w domu? A poza tym całą twarz mi zepsuł.
– Nie rozumiem.
Pani Zosia gniewnie wzruszyła ramionami.
– Przecież powiedziałam panu, że wróciłam do swojego pokoju po to, aby poprawić urodę. Pomalowałam pomadką usta, oczy zrobiłam zielonym tuszem na Kleopatrę. A temu bałwanowi zachciało się pieszczot. Zjadł mi całą pomadkę, a na dobitek wziął się do całowania po oczach. Przecież takiego można zamordować. Wyrzuciłam go za drzwi i zagroziłam, ze jeżeli nie powróci z Heńkiem, to pójdę na dansing sama lub z kimkolwiek, byleby nie z nim. Wyszedł jak zbity pies.
– Pani twierdzi, że kłótnia w pokoju jubilera odbywała się wtedy, gdy Jacek był u niej?
– Tak. Jacek zrobił uwagę: „ale się kłócą, jeszcze się pobiją”.
– Czy po tym trzaśnięciu drzwiami w sąsiednim pokoju panowała cisza?
– Nic więcej nie słyszałam.
– Czy w pani pokoju słychać było zazwyczaj kroki jubilera?
– Nie. Słychać jedynie burczący kran przy puszczaniu wody i skrzypienie szafy, bo piszczy.
– A rozmowy?
– Nie słychać prowadzonych normalnym głosem. Wyraźnie słyszałam krzyki pana Żiemaka, ale nie dochodziły do mnie odpowiedzi jubilera.
– Czy słyszała pani jakiś brzęk? Zachwytowiczowa zamyśliła się.
– Słyszałam trzaśniecie okna, jak gdyby dźwięczne drżenie szyby. To było jednak znacznie później, lecz nie orientuję się, w którym pokoju.
– Co pani robiła po wyjściu Jacka?
– Musiałam na nowo zrobić twarz. Zajęło mi to z piętnaście minut, a może nawet więcej. Kiedy usłyszałam, że Adaś naprawił telewizor, wzięłam płaszcz na rękę i zeszłam na dół.
– Czy przed przyjściem do salonu opuszczała pani swój pokój?
– Nie, nigdzie nie wychodziłam.
– A może jednak? Niech pani sięgnie do pamięci.
Po raz pierwszy w czasie przesłuchania pani Zosia wydawała się nieco zmieszana. Nerwowo gniotła trzymaną w ręku chusteczkę.
– Wyszłam na balkon.
– Po co?
– Chciałam zobaczyć, jaka pogoda i czy nie zmarznę w samym płaszczu.
– Czy deszcz już padał?
– Jeszcze nie, ale było pochmurno. Gwiazd nie było widać. Giewont zakrywały chmury.
– No widzi pani – na pół drwiąco powiedział podporucznik – jak dobrze pomagam pani pamięci. A może przypomni pani sobie, co pani robiła na balkonie. Na nogach miała pani miękkie, domowe pantofle, prawda?
– Skąd pan wie? Rzeczywiście miałam.
– Słucham panią?
– Było dość chłodno. Zdecydowałam, że wezmę na dansing cieplejszy szal. Pani Zagrodzka zawsze mi pożyczała swój biały z angory. Weszłam do ich pokoju i wyjęłam szal z szafy.
– Ich pokój nie był zamknięty?
– Nie. Pani Zagrodzka nigdy nie zamyka balkonu na klucz. Wyjeżdżając do Czechosłowacji również zostawiła pokój otwarty od strony balkonu. Wiedziałam o tym.
– Wzięła pani szal bez pytania? A gdyby zginęło z pokoju coś wartościowego?
– Zagrodzka jest moją przyjaciółką. Nie musiałam się krępować. Ona też nieraz używa moich rzeczy bez pytania.
– Gdzie jest ten szal?
– Leży razem z moim płaszczem w salonie. Nie miałam możności odniesienia rzeczy do pokoju. Jeden z milicjantów nie pozwala nam opuszczać salonu.
– Czy w czasie pobytu na balkonie nie zauważyła pani niczego podejrzanego?
Pani Zosia uśmiechnęła się złośliwie.
– Kiedy przechodziłam koło drzwi pokoju pana Krabe, usłyszałam, jak kilka razy powtórzył: „Nie martw się, kochanie, poradzimy sobie z tym, wszystko będzie dobrze”. Byłam niezmiernie ciekawa, do kogo mówi takie słowa i zerknęłam przez szparkę w portierze. Niech pan sobie wyobrazi, że nasz literat trzymał w objęciach panią profesor, głaskał ją po głowie, a ona płakała. Przecież to dorośli ludzie, i chyba doświadczeni. Ona ma dwoje dorosłych dzieci… I żeby tak nie uważać? Od razu zauważyłam, że przy kolacji siedziała jak struta, a od paru dni była dziwnie niespokojna i podniecona. Jedno muszę im przyznać. Umieli się z tym kryć. Nawet ja się nie domyślałam, że między nimi coś jest…
Tu pułkownik już nie wytrzymał i w głos się roześmiał. Pani Zosia sądząc, że oficer milicji podziela jej uwagi, również się uśmiechnęła. Podporucznik zwrócił się do starszego kolegi:
– Czy ma pan pytania, pułkowniku?
– Chciałbym zapytać panią o kilka drobiazgów. Po pierwsze, czy często przyjeżdża pani do Zakopanego?
– Co roku regularnie w październiku, Czasami również w miesiącach zimowych.
– Czy zna pani dłużej obecnych pensjonariuszy „Carltonu”?
– O, tak! Prawie wszyscy przyjeżdżają rokrocznie w październiku na „złotą jesień” w góry. Pana Krabego spotykam tutaj po raz czwarty. Redaktor Burski bywa co roku od dziesięciu lat. Zagrodzcy przyjeżdżają stale. Adaś również jest częstym gościem. Pan Ziemak pojawia się zwykle w połowie września i mieszka do połowy października. W tym roku przyjechał tylko nieco później. Jedynie panią profesor widzę po raz pierwszy.
– Wracając po kolacji na górę, widziała pani inżyniera Żarskiego reperującego telewizor?
– Widziałam, bp wstąpiłam do salonu.
– Po co?
– Chciałam Adasia namówić, aby poszedł na dansing.
– Przecież umówiła się pani z dwoma chłopcami?
– No to co? Z Adasiem byłoby jeszcze weselej. On jest czarujący w towarzystwie i doskonale tańczy. Tamci dwaj znacznie lepiej czują się na nartach, niż na parkiecie w czasie twista.
– Rozmawiała pani z inżynierem?
– Zaproponowałam mu pójście do „Jędrusia”, ale on mi odburknął: „Po co? Masz swoją góralską gwardię”. Odpowiedziałam, że obejdzie się bez łaski i poszłam do siebie.
– Pan Żarski niegrzecznie panią potraktował. Mógł się zdobyć na jakiś bardziej elegancki wykręt.
– On jest zazdrosny. Ubiegłego roku zaprzyjaźniliśmy się z sobą i nawet jedna złośliwa wiedźma pobiegła z plotkami do mojego męża. Musiałam potem tłumaczyć Jędrusiowi, że to nic złego, lecz przyjaźń i porozumienie dwóch bratnich dusz. Adaś sądził, że w tym roku będzie tak samo, ale zjawił się Jacek i Henio, więc inżynier gniewa się na mnie, udając, że go nic nie obchodzę.
– Niech mi pani jeszcze opowie, jak to było ze znalezieniem Dobrozłockiego.
– Gdy pani. Rózia zbiegła z góry krzycząc, że jubiler leży w kałuży krwi, wszyscy pobiegliśmy na górę. Kiedy zobaczyłam wielką czerwoną plamę, zrobiło mi się niedobrze i zemdlałam. Pamiętam, że podtrzymał mnie Adaś. Ocknęłam się w swoim pokoju. Był tam pan Krabe i inżynier. Inżynier zaraz wyszedł, a pan Krabe pozostał dotąd, dopóki nie poczułam się lepiej. Wypiłam szklankę, wody i wyszłam na korytarz. Pani profesor bandażowała głowę panu Dobrozłockiemu. Potem wszyscy zeszli na dół, a ja razem z nimi. Na górze pozostał kierownik z panią Rogowiczowa. W salonie inżynier uruchomił telewizor. Szła „Kobra”, lecz nikt na nią nie patrzył.
– Czy wszyscy byli wówczas w salonie?
– Tak. Kierownik także przyszedł i pytał Jasia, czy zawiadomił pogotowie i milicję. Mówił, że pan Dobrozłocki żyje i pewnie będzie żył. Później przyszli moi chłopcy, Jacek i Heniek. Ale oczywiście nie było już mowy o pójściu na dansing. Redaktor poradził im, aby jak najszybciej opuścili „Carlton”. Wkrótce przy jechało pogotowie, a w parę minut później panowie. Jeden z milicjantów zatrzymał nas w salonie.