– A czy do naszego przyjazdu nikt nie wychodził z salonu?
– Wychodzili. Prawie wszyscy. Byliśmy bardzo zdenerwowani. To się zwykle objawia w szczególny sposób. WC miało powodzenie. Każdy też palił papierosy. Niektórzy panowie przynosili zapasy ze swoich pokoi.
– Czy pamięta pani, kto wychodził z salonu?
– Pamiętam. Pan Krabe przyniósł pudełko „Waweli”, bo on pali tylko ten gatunek. Ma duże trudności, bo w Zakopanem nie można dostać żadnych lepszych papierosów. Podobno wykupują je Czesi i Węgrzy. Również inżynier wyszedł z salonu po papierosy, ale miał bliżej, bo mieszka na parterze. Pani Rózia wyszła do kuchni i przyniosła nam gorącej kawy.
– I ostatnie pytanie: czy pan Dobrozłocki utrzymywał bardziej przyjacielskie stosunki z którąś z osób przebywających obecnie w „Carltonie”?
Pani Zosia zamyśliła się.
– Bliższych chyba z nikim, chociaż znał wszystkich od dawna. Mnie znał co najmniej pięć lat. Wiem, że zawsze z wielkim szacunkiem wyrażał się o panu Krabe. Z pana Ziemaka nieraz podrwiwał, ale również uważał go za bardzo zdolnego malarza, chociaż zmanierowanego i zbyt silącego się na nowoczesność i oryginalność. Wiem, że z redaktorem Burskim utrzymywał kontakty towarzyskie w Warszawie. Bywają u siebie i grywają w brydża. Inżyniera Żarskiego pan Dobrozłocki znał od lat. Nieraz mu tłumaczył, że należy poświęcić się albo sztuce, albo technice. Łapaniem dwóch srok za ogon do niczego, zdaniem jubilera, Adaś nie dojdzie.
– Nie rozumiem?
– Żarski pracuje w hutnictwie, ale z amatorstwa jest kompozytorem piosenek. Z tej racji należy do stowarzyszenia, którego jesteśmy członkami.
– A pani profesor?
– Ja jej przedtem nie znałam, ale z panem Dobrozłockim witała się jak ze starym znajomym. Może spotykali się w Warszawie na terenie stowarzyszenia? Ona również do niego należy, gdyż pisuje prace naukowe i wydaje je zarówno w kraju, jak za granicą.
– Czyli, że wszyscy na ogół dobrze się znali?
– Oczywiście. Nie wyobrażam sobie, żeby pan Dobrozłocki zaryzykował wzięcie do „Carltonu” tak cennej biżuterii i żeby ją demonstrował nieznanym sobie ludziom.
– Słowem – zadrwił podporucznik – byli sami swoi, sami przyjaciele, sami dobrzy znajomi i mimo to doszło do napadu. Jak w tej bajce o zającu zjedzonym przez psy wśród najlepszych przyjaciół.
Pani Zachwytowiczowa nic na to nie odpowiedziała.
– Sądzę – powiedział pułkownik – że nie będziemy pani więcej męczyli. Może pani wrócić do swojego pokoju, ale proszę nie kłaść się spać. Nie wiadomo, czy nie skorzystamy z pani pomocy. Pani doskonale pamięta przebieg zdarzeń i jej zeznania ułatwiły nam pracę.
– Jako aktorka muszę być spostrzegawcza – przytaknęła pani Zosia i bardzo z siebie zadowolona opuściła jadalnię.
– Poślę milicjantów do „Jędrusia”, aby przyprowadzili tych dwóch chłopaków. Mogę dać szyję, że są na dansingu. Opowiadają przyjaciołom i znajomym o sensacji w „Carltonie”. Nie wiem zresztą, czy nie istnieje możliwość zmowy tego Jacka z Zachwytowiczowa? Wyszedł przez ganek, a potem wrócił przy pomocy drabiny. Odczekali w pokoju Zachwytowiczowej na koniec kłótni jubilera z malarzem i potem we dwoje załatwili Dobrozłockiego. W ten sposób mamy wytłumaczoną drabinę.
– Wątpię – zauważył pułkownik – ale trzeba ich przesłuchać. Im prędzej, tym lepiej. Moim zdaniem Zachwytowiczowa nie nadaje się na konspiratorkę. Za to doskonale jest poinformowana o tym, co dzieje się w pensjonacie, chociaż niektóre fakty tłumaczy dość opacznie. Na przykład bytność pani profesor u Krabego.
Na wspomnienie komentarza pani Zosi obydwaj milicjanci parsknęli śmiechem. Pułkownik ciągnął dalej:
– Istnieje pewna, niewielka zresztą możliwość, że zbrodnię popełnił Jacek Pacyna. Może rzeczywiście jest zakochany w tej aktoreczce i chciał zdobyć dla niej klejnoty, chociaż nie wydaje mi się to prawdopodobne. Moim zdaniem Jacek opuścił pensjonat jeszcze przed zejściem Dobrozłockiego na dół. Rózia mówiła, że telefonował i przypominał jej o herbacie. Wtedy Jacka raczej już nie było w „Carltonie”. Pani Zachwytowicz na pewno pracowała nad swoją twarzą najmniej dwadzieścia minut. Trzeba koniecznie ustalić, do kogo dzwonił jubiler na kilka minut przed napadem. To może być ważnym tropem.
– W pensjonacie – wtrącił jeden z milicjantów – prowadzi się książkę, do której każdy telefonujący obowiązany jest wpisać numer i godzinę przeprowadzenia rozmowy. Można więc sprawdzić, do kogo dzwonił Dobrozłocki.
– Bardzo ważna jest godzina przeprowadzenia tej rozmowy. To były ostatnie minuty przed napadem, a ścisłe ustalenie czasu napadu najbardziej pomoże w rozwikłaniu tej sprawy.
Milicjant przyniósł do jadalni dużą, czarną książkę. Miała ona rubryki: data, godzina, kto dzwoni, pod jaki numer (miejscowość), czas trwania rozmowy. Ostatnim, zapisanym w tej księdze był Mieczysław Dobrozłocki. Godzina 20.45. Telefon 8805. Natomiast pusta była rubryka „czas trwania rozmowy”. Przeglądając inne zapisy podporucznik stwierdził, że nikt z telefonujących nie notował czasu trwania rozmów miejscowych, gdyż nie miało to znaczenia dla wysokości opłat.
– Znam ten numer – powiedział sierżant – to „Granit”, jeden z pensjonatów FWP.
– Można zatem przyjąć z dokładnością do trzech minut, że napad na jubilera nastąpił za dziesięć dziewiąta. Rozmawiał dwie, trzy minuty, potem zajrzał, do jadalni, zamienił kilka słów z Rózią, następnie poszedł do swojego pokoju. Tam napastnik już czekał z młotkiem w ręku.
– Myślę – dodał pułkownik – że jutro rano trzeba będzie zbadać w „Granicie”, do kogo telefonował Dobrozłocki i jaka była treść tej rozmowy. Telefon odbierał prawdopodobnie portier. Powinien pamiętać, kogo wzywano do aparatu.
– A co pan sądzi – zapytał podporucznik – o zeznaniach pani Zachwytowicz? Pomijając już to, że jest pan przekonany, iż to nie ona była sprawcą napadu.
– Ta pani tylko gra rolę takiej ekscentrycznej aktoreczki, z której się wszyscy śmieją. W gruncie rzeczy jest to mądra i opanowana kobieta. Jej zeznania są po prostu majstersztykiem. Przecież nie mogła wiedzieć, co wiemy i o co będziemy ją wypytywali. A jednak powiedziała nam tylko to, co chciała. Kiedy widziała, że czegoś nie wiemy, to tego nie mówiła. Odwrotnie, domyślając się naszych wiadomości, umiejętnie je potwierdzała. Ale tylko w taki sposób, żeby siebie nie obciążyć choćby najlżejszym posądzeniem.
– No tak. Niby to nawet się nie domyślała, że ją podejrzewamy, a wykręcała się z każdego zarzutu.
– Od razu też zrozumiała, – że Jacek Pacyna to wielki atut w ustaleniu jej alibi. Toteż nie usiłowała przemilczać dwuznacznej przecież roli tego młodego człowieka w jej pokoju.
– A jednak jej zeznania są – stwierdził podporucznik – bardzo dla nas cenne. Chociaż, przypuszczam, że tego malarza obciążała nie tylko dlatego, żeby pomóc sprawiedliwości.
– Na pewno. Ciekaw jestem, co na jej temat powie nam pan Ziemak? Nie będą to peany na cześć gwiazdy filmu.
– Nawet jak mdlała na widok jubilera leżącego w kałuży krwi, zrobiła to tak, żeby w pobliżu był silny mężczyzna – pan Żarski. Ta kobieta nie robi nigdy niczego nieprzemyślanego.
– Sądzę, że jej stroje i jej afiszowanie się młodym góralczykiem jest grą, a nie flirtem, czy uczuciem.
– Na pewno – zgodził się podporucznik – dlatego też nie mogę tak łatwo jak pułkownik, skreślić tej pani z mojej listy podejrzanych. Babka robi wszystko, żeby wokół siebie wytworzyć atmosferę czegoś niezwykłego. Rozumiem, że początkującej gwiazdce filmowej reklama potrzebna jest jak powietrze, ale potrzebne są również i pieniądze. Dla kariery niektórzy idą po trupach. Być może, że pani Zachwytowicz właśnie po trupie jubilera. Takie pieniądze to dobry start.