– Rozumowo ma pan rację – przyznał pułkownik – ale fakty tego raczej nie potwierdzają. W każdym razie pani Zosia dała nam do ręki pewną nić przewodnią. Trzeba będzie za nią pociągnąć. Wezwiemy chyba na rozmowę tego malarza?
– A ja bym panu proponował pozostawienie go na razie w spokoju. Coś niecoś o nim już wiemy, może inne zeznania rzucą dalsze światło na wizytę pana Ziemaka w pokoju jubilera. Nie ujawniajmy się przed czasem – zaproponował podporucznik – może lepiej wezwijmy teraz inżyniera. Cały czas siedział w salonie. Mógł zauważyć coś ciekawego.
– Proszę bardzo – zgodził się pułkownik. Z jego miny widać było, że jest zaskoczony samodzielnością młodego oficera milicji. Wydawało się, że w tej sprawie będzie jedynym autorytetem, a tymczasem już podczas tych pierwszych przesłuchań podporucznik Klimczak wykazał, że jest człowiekiem, który dobrze wie, do czego dąży. Pułkownik Lasota nie zdawał się być z tego niezadowolony, raczej mile zaskoczony.
– Ten inżynier – zauważył sierżant – często bywa w Zakopanem. Widywałem go nieraz w ciągu ostatnich lat. Stale z jakimiś babkami. Za każdym razem innymi. Wiem też od kelnerów z „Orbisu”, że pan Żarski, kiedy się bawi, ma szeroki gest.
– Przyprowadźcie pana Żarskiego – polecił podporucznik – może on nam powie coś o innych mieszkańcach pensjonatu.
Rozdział VIII
– Teraz przesłuchamy inżyniera Adama Żarskiego. Może on będzie mógł nam powiedzieć coś ważnego w tej sprawie. Cały czas był w salonie. To dobry punkt obserwacyjny.
Żarski podał swoje personalia: inżynier mechanik, zatrudniony w hucie we Wrocławiu i tam zamieszkały. Lat 32. Kawaler.
– Co mógłby powiedzieć pan o wydarzeniach, które nastąpiły w pensjonacie po kolacji? – zapytał podporucznik.
– Obawiam się, że niewiele. Od wczorajszego dnia odbiór w telewizji był kiepski, a dzisiaj po południu telewizor wysiadł kompletnie. W życiu „Carltonu” to mala tragedia, zwłaszcza w czwartek, kiedy wszyscy czekają na „Kobrę”. Ponieważ znam się trochę na telewizorach, postanowiłem zreperować aparat. Szybko zjadłem kolację, nie dopiłem nawet herbaty, i przystąpiłem do roboty. Udało mi się naprawić to pudło tuż przed samą dziewiątą. W rezultacie okazało się, że niepotrzebnie pracowałem, bo i tak nikt „Kobry” nie oglądał. Mieliśmy lepszą na miejscu.
– Czy po kolacji cały czas był pan w salonie, aż do godziny dziewiątej?
– Wychodziłem dwukrotnie, ale na krótko.
– Po co?
– Najpierw poszedłem do kuchni. Tam stoi skrzynka z różnymi narzędziami. Potrzebne mi były płaskoszczypy i śrubokręt. Przyniosłem je do salonu i pracowałem przy ich pomocy. Ale śrubokręt był duży i nie nadawał się do śrubek telewizora. Przyszło mi na myśl, że pan Dobrozłocki prawdopodobnie dysponuje dłutkiem. Poszedłem do niego, lecz na próżno. Nie mógł mi w niczym pomóc, musiałem sobie radzić przy pomocy zwykłego noża i scyzoryka.
– Kiedy pan był u Dobrozłockiego?
– Zaraz po skończeniu kolacji. Najpierw poszedłem do salonu, zdjąłem pokrywę telewizora i zszedłem do suteren po narzędzia. Początkowo próbowałem posługiwać się przyniesionym śrubokrętem. Ponieważ nie był odpowiedni, udałem się na górę.
– Czy w jadalni ktoś był?
– Nie zaglądałem do jadalni. Przechodząc korytarzem, widziałem jedynie Rózię.
– Proszę, niech pan szczegółowo opowie o pobycie w pokoju jubilera,
– Niewiele jest tu do opowiadania. Zapukałem i na słowo „proszę” otworzyłem drzwi. Nawet nie wchodziłem do środka. Pan Dobrozłocki siedział w fotelu i czytał książkę. Zapytałem, czy ma mały śrubokręt, albo małe dłutko, którego można użyć w tym samym celu, co śrubokręt. Jubiler odpowiedział, że posiada jedynie rylce do rzeźbienia w metalu, ale one nie nadają się do odkręcania śrub. Przeprosiłem więc i zamknąłem drzwi.
– Czy drzwi na balkon były otwarte?
– Nie zauważyłem, ale chyba nie, bo byłby przeciąg. Stałem przecież w otwartych drzwiach i nie czułem silniejszego przepływu powietrza.
– Czy szkatułka stała na stole?
– Nie. Chociaż może? Ale chyba nie. Przypominam sobie dokładnie. Na stole stało zwykłe pudełko o góralskich” rzeźbach. Było otwarte i zauważyłem w nim jakieś świecidełka z gatunku tych, które pan Dobrozłocki sprzedał dzisiaj rano pod szczytem Giewontu.
– Która mogła być wtedy godzina?
– Niestety, nie patrzyłem na zegarek. W ogóle jeśli chodzi o czas, nie będę mógł udzielić żadnych informacji. Spieszyłem się, aby jak najszybciej naprawić ten nieszczęsny telewizor i nie zwracałem uwagi na otoczenie. Dopiero po robocie spojrzałem na zegarek.
– Czy ktoś był wtedy u Dobrozłockiego?
– Nie. Był sam i czytał książkę.
– Czy zauważył pan kogoś w kuchni?
– Tak. Był kucharz i jego dwie pomocnice. Przy okazji zamieniliśmy kilka słów na temat telewizora. Kucharz proponował, że przyniesie aparat z „Sokolika”, jeżeli nie uda mi się naprawić miejscowego.
– Idąc do Dobrozłockiego lub wracając od niego, spotkał pan kogoś?
– Nie. Nikogo. To był zresztą moment. Szybko wszedłem na pierwsze piętro i zaraz wróciłem do salonu, bo nie chciałem tracić czasu. Obawiałem się, że mogę nie dać rady z naprawą i trzeba będzie przynosić ten drugi aparat. Trochę grały tu rolę i względy ambicjonalne. Kiedy podjąłem się roboty, wstyd byłoby jej nie wykonać.
– Rozumiem pana, inżynierze. Ale czy w czasie pracy nikt do pana nie zaglądał?
– Owszem. Raz ktoś zajrzał, ale gdy podniosłem głowę znad telewizora, już tego kogoś nie było. Prócz tego przyszła pani Zosia.
– Czego chciała?
– Wybierała się na dansing z dwoma wielbicielami. Ale wydawało jej się, że to za mało i mnie również chciała zaprząc do swojego rydwanu.
– Zdaje się, że państwo znacie się od dawna?
– Raz czy dwa razy spotkaliśmy się w „Carltonie” w ubiegłych latach. Tylko tyle.
– Myślałem, że stary flirt, albo stara miłość.
– Myli się pan. Nie lubię tłoku.
– Nikt więcej nie zaglądał?
– Pani Miedzianowska również wstąpiła do salonu. Zamieniliśmy parę zdań, ale ona szybko wycofała się, nie chcąc mi przeszkadzać.
– Panią Miedzianowska zna pan także z „Carltonu”?
– Nie. Znałem ją przedtem. Oboje pochodzimy z Wrocławia. Jej brat jest inżynierem i pracuje ze mną w tej samej hucie. Ona do niedawna również była zatrudniona we Wrocławiu. Dopiero przed trzema laty Miedzianowska przeniosła się do Warszawy i znalazła zajęcie u Amerykanów.
– Czy widział pan już kiedyś ten młotek?
– Oczywiście. To młotek ze skrzynki z narzędziami w kuchni. Dzisiaj pani Miedzianowska omal nogi przez niego nie skręciła. Potem pani Zosia wymachiwała nim wojowniczo i wreszcie rzuciła go na kanapkę w hallu.
– Kiedy szedł pan do Dobrozłockiego prosić o śrubokręt, czy młotek leżał w hallu?
– Nie widziałem go. Co prawda nie zwracałem zbytniej uwagi na otoczenie, zaabsorbowany tym przeklętym telewizorem, ale gdyby leżał na widoku, to przecież bym go zauważył. Zbyt rzucał się w oczy na czerwonym obiciu kanapy. Tym bardziej, że hall jest raczej niewielki i pali się silna lampa. Prawie na pewno go nie było.
– Czy widział pan Jacka Pacynę wchodzącego lub wychodzącego z „Carltonu”?