– Wchodzącego nie zauważyłem, wychodzącego raczej trudno zobaczyć, gdyż ma on zwyczaj opuszczać pewien pokój w późnych godzinach nocnych. I to nic normalnie drzwiami, lecz przy pomocy „jeleniego skoku” z balkonu na taras. Niekiedy dostaje się na górę bardzo romantycznie, jak Romeo po drabinie do swojej Julii. Aż żałuję, że nie gra na mandolinie i nie śpiewa serenad. Miałbym wtedy dodatkową przyjemność poza nagłym budzeniem w nocy takim zeskokiem na taras. Nieraz zrywam się z łóżka przekonany, że przeżywam trzęsienie ziemi. Nie chcę jednak robić niepotrzebnych plotek i może zmienimy temat? Widziałem obydwu wielbicieli naszej gwiazdy filmowej, ale już po tragedii. Przyszli do salonu, aby zabrać panią Zachwytowicz na dansing.
– Czy przedtem, około godziny ósmej wieczorem, widział pan Jacka?
– Przecież już wyjaśniłem, że nie. Co ja mogłem zobaczyć, stercząc w kącie salonu nad telewizorem? Z tamtego miejsca nie widać nawet drzwi mojego pokoju, chociaż znajdują się one o metr od wejścia do salonu.
– Szkoda. Jest pan jedynym człowiekiem, który cały czas był na parterze. Gdybyśmy wiedzieli, kto i kiedy wchodził na schody, kto i kiedy schodził z góry i kiedy zniknął ten młotek, bylibyśmy bliscy wyjaśnienia sprawy.
– Żałuję, ale nic więcej nie mogę powiedzieć.
– A kogo z mieszkańców „Carltonu” zna pan najbliżej?
– Przede wszystkim, jak to już zaznaczyłem, panią Miedzianowska. Pracowaliśmy z nią w jednej instytucji.
– Jakiej?
– W jednej z central handlu zagranicznego.
– Co pani Miedzianowska tam robiła?
– Oficjalnie miała stanowisko radcy. Zajmowała się korespondencją w językach obcych, bo dobrze włada angielskim, niemieckim, francuskim, a nawet czeskim.
– Później rzuciła tę pracę?
– Oczywiście. Kiedy już nawiązała stosunki z cudzoziemcami, przeszła do pracy w koncernie amerykańskim, dostarczającym Polsce maszyn. Dostała tam dobre warunki, bo była nieźle wprowadzona w sfery przemysłowe. Amerykanie zapłacili jej dobrze, ale to się im opłaciło. Dowiedzieli się, że musimy z nimi pertraktować, bo bez pewnych amerykańskich maszyn nie możemy podjąć pełnej produkcji. Nic też dziwnego, że do tej pory koncern z USA jest tej pani wdzięczny i płaci jej pensję, chociaż ona właściwie nic nie robi. Pułkownik uśmiechnął się lekko:
– To się dobrze urządziła. Pozazdrościć!
– Jest czego. Pensja w dolarach. Prezenty i znaczenie.
– To panna, czy mężatka?
– Rozwódka. Mąż rzekomo był w AK i w rok czy dwa lata po wojnie zwiał za granicę. Już nie wrócił stamtąd, tylko przysłał pozew rozwodowy. Zresztą i pani Basia nie traciła przez ten okres czasu. Dopiero później zwąchała się z cudzoziemcami.
– Że też nie wyjechała na stałe za granicę? Przy jej, jak pan powiada stosunkach, nie byłoby to trudne.
– To snobka. Ale mądra snobka. Doskonale rozumie, że cała jej wartość polega na tym, iż jest w kraju. – Nie rozumiem?
– To jasne. Kiedy przyjeżdżają przedstawiciele wielkiego koncernu – amerykańscy milionerzy, pani Miedzianowska jest pierwszą osobą przy ich boku. Załatwia kontrakty, umawia z ministrami i dyrektorami zjednoczeń przemysłowych. Poza tym jest przewodnikiem po kraju i organizuje wolny czas tym panom. Łącznie z małym flirtem. Gdyby wyjechała do Anglii czy też do USA, zostałaby tam jedną z wielu przeciętnych urzędniczek, które naczelnego dyrektora widzą raz na rok, a rozmawiają z nim raz na dziesięć lat, albo i nigdy. A pani Miedzianowska umie kalkulować. Dlatego też jest ciągle rozwódką, pomimo, że nie brakowało kandydatów do jej ręki.
– Ale właśnie mogłaby znaleźć bogatego cudzoziemca.
– Och – inżynier uśmiechnął się drwiąco – ci panowie przyjeżdżając do nas są nastawieni bardziej towarzysko, niż matrymonialnie. Wolą te sprawy likwidować prezentem. Kosztownym w naszym pojęciu, a drobiazgiem dopisywanym do kosztów podróży w rachunkach tych panów. Pani Basia wie, na co może liczyć i nie posuwa się zbyt daleko w swoich żądaniach. Teraz właśnie buduje sobie willę na Mokotowie.
– Tak? – zdziwił się podporucznik. – Samotna osoba i od razu cała willa.
– Nie znam dokładnie szczegółów. Wiem tylko, że pani Miedzianowska chwaliła się w „Carltonie”, że takich mieszkań, jakie będzie miała, to niewiele się znajdzie dzisiaj w Warszawie. Podobno nawet telefony mają być dobrane do koloru mebli i sprowadzone ze Szwecji.
– To ciekawe! Jej dochody pozwalają na takie luksusy?
– Oficjalnie na pewno nie. Więcej nie powiem, bo i tak boję się, że narobiłem plotek.
– Och nie, panie inżynierze. Teraz rozmawiamy prywatnie, nie do protokołu. Myśli pan, że byłaby zdolna do wzięcia tego młotka do ręki i pójścia na górę do pokoju jubilera?
– Chyba jednak nie. Sprytna jest, nawet cwana, ale umie liczyć. Te kilkanaście tysięcy dolarów, które mogłaby uzyskać za świecidełka, miałoby dla niej wartość tylko w kraju. Zdaje sobie sprawę, że za granicą to zbyt mało, żeby się wygodnie urządzić na stałe. A o wygodę to ona umie dbać. Nie lubi się zbyt przepracowywać. Szukała dobrej posady. Takiej, gdzie pracuje się kilka godzin dziennie, czy nawet kilka dni na miesiąc. W końcu ją znalazła, więc raczej będzie się jej trzymać.
– A emocjonalnie, czy zdolna byłaby do takiego czynu?
– Na pewno. Z zimną krwią rozwaliłaby cudzą głowę, gdyby to leżało w jej kalkulacji. Właśnie tylko dlatego sądzę, że to nie ona.
– A pani Miedzianowska nie wspominała panu o planach wyjazdu za granicę na stałe?
– Nieraz mówiła mi, jakie to wspaniałe propozycje robią jej, jej amerykańscy przyjaciele. Włochy, Anglia czy Ameryka do wyboru. Ale ja w to nie wierzę. Oczywiście koncern jest na tyle duży, że mógłby ją zatrudnić w każdym z tych krajów, lecz na podrzędnym stanowisku. W Anglii każdy mówi doskonale po angielsku, w Polsce znajomość tego języka jest silnym atutem pani Basi. To zasadnicza różnica.
– A kogo z mieszkańców „Carltonu” zna pan poza tym?
– Cóż, reszta gości pensjonatu, poza panią Rogowiczowa, mieszka stałe w Warszawie. Ja tam bywam tylko dorywczo. Niemniej, poza panią profesor, właśnie tutaj spotykałem się niejednokrotnie ze wszystkimi. Tak się składa, że te same osoby korzystają z urlopu w październiku i spędzają go w górach. Mało łudzi wie, że Tatry mają w październiku cudowną pogodę – ciepło i dużo słońca. Bez przesady mogę powiedzieć, że znam z widzenia wszystkich przyjeżdżających w tym miesiącu do Zakopanego. Kto bowiem raz spróbował tak spędzać swój urlop, zwykle za rok powraca. W ten sposób i w „Carltonie” zebrała się grupka ludzi, a nazywamy siebie „październikowcami”, którzy spotykają się tutaj o tej porze roku.
– Nic więcej nie mógłby pan powiedzieć nam o swoich współtowarzyszach?
– Nic. Spotykamy się wprawdzie zawsze w „Carltonie”, lecz nie łączą mnie z nikim bliższe stosunki. Kiedy spotykam tych ludzi poza Zakopanem, po paru zdaniach nie mamy właściwie o czym mówić. To zupełnie zrozumiałe. Poza wspomnieniami wspólnych urlopów nic nas nie łączy. Ponieważ jednak te nasze spotkania powtarzają się co roku, odbywamy wspólne wycieczki, gramy w karty, bawimy się, czasem nawet idziemy razem „w Polskę”, każdy z nas wie dość dużo o drugim. Wytworzył się między nami pewien, jakby to nazwać, rodzaj „przyjaźni wakacyjnej”, obowiązującej tylko w Zakopanem, a nie mającej odpowiednika na innym gruncie towarzyskim. Toteż wszyscy obecni w pensjonacie wiedzą doskonale, że jestem inżynierem, pracuję we Wrocławiu, a ponadto zajmuję się komponowaniem piosenek. Znają – mój gust, mój charakter, moje upodobania. Natomiast nie orientują się w moich znajomościach, ani w moim trybie życia w mieście nad Odrą. I odwrotnie. Ja również wiem, czym się zajmują obecni pensjonariusze „Carltonu”, jakie mniej więcej mają dochody, jaką cieszą się opinią zawodową lub towarzyską, ale nie znam nawet żadnego z ich warszawskich adresów.