– Gdzieście ich odnaleźli? – zainteresował się podporucznik.
– Wiadomo, siedzieli u „Jędrusia”. Obiecywali każdemu, kto im postawi jedną kolejkę, że mu powiedzą taką „bombę”, aż z wrażenia z krzesła spadnie. Amatorów nie brakło, bo teraz, w martwym sezonie, w Zakopanem nic się nie dzieje ciekawego. Nawet GOPR nie ma nic do roboty. Nic więc dziwnego, że tych kolejek było sporo i obaj chłopcy mają dobrze w czubie.
– Dawajcie najpierw Szaf lara – zadecydował podporucznik – a ten drugi niech czeka. I niech z nikim nie gada.
– To się rozumie. Kiedy ich zaprowadziłem do kabiny telefonicznej, przedzieliłem chłopaków milicjantem i zapowiedziałem, że będzie źle, jeśli który dziób otworzy. Siedzą tam jak trusie. Szczególnie ten drugi – Jacek Pacyna ma widocznego pietra.
– Dobrze. Przekonamy się o tym później. Na razie przyprowadźcie Szaflara, a Pacyny niech nadal pilnują, żeby nie próbował kontaktu z którymś z mieszkańców pensjonatu.
– Nie ma stracha – odpowiedział sierżant wychodząc z jadalni.
Henryk Szaflar, przewodnik tatrzański, zatrudniony w jednym z domów FWP, przedstawiał okaz dobrze zbudowanego, młodego człowieka. Wąskie spodnie opinały jego muskularne nogi. Szerokie ramiona, żylaste ręce i duża, dobrze sklepiona klatka piersiowa, zdradzały na pierwszy rzut oka człowieka wytrenowanego w chodzeniu po górach i będącego w doskonałej kondycji fizycznej. Z tą budową ciała kontrastowała jedynie dziwnie mała głowa. Jasnoblond włosy kręciły się bez pomocy fryzjera, a niebieskie oczy patrzyły uważnie.
– Pan porucznik narobił nam wstydu na całe Zakopane. Wyciągać nas z „Jędrusia” pod rozpylaczem, jak jakichś bandziorów? Gdyby pan powiedział lub zatelefonował, że trzeba przyjść, dawno byśmy tu byli.
– Zdaje się, że nie mieliście na to zbytniej ochoty. Kiedy jechaliśmy do „Carltonu”, to widzieliśmy was smarujących w dół ulicy, ile tylko siły w skokach. Musieliśmy przeto wysłać zaproszenie i dać eskortę, aby z drogi znowu ktoś was nie zawrócił. A teraz gadajcie całą prawdę, bo i tak wszystkiego się dowiemy.
– Pan władza dzisiaj nie w humorze, ale trudno, może spotkamy się kiedyś w innym miejscu i w lepszych dla mnie czasach. Powiem prawdę, bo nie mam nic do ukrywania. Co pan chce wiedzieć?
– O której przyszliście pierwszy raz do „Carltonu”?
– Jeżeli liczyć ten za drugi, to pierwszy raz byliśmy o dziewiątej. Może trochę później. Właśnie tego jubilera znaleziono z rozwalonym łbem. Podobno ledwie dyszał. Czy odwalił kitę?
– Nie wasza sprawa. Pytałem, kiedy przedtem byliście?
– Wcale nie byliśmy.
– Który z was przystawiał drabinę? Pewnie ty, bo Pacynę widziano wchodzącego przez ganek.
– Jacek tu był? Teraz wiem, dlaczego czekałem na niego prawie godzinę w „Kmicicu”. A żadnej drabiny nie przystawiałem.
– Kiedy byliście w „Kmicicu”?
– Poszedłem tam prosto z pracy. Byłem na kolacji w swoim domu FWP, jak zawsze. Potem przyjmowałem zapisy na wycieczkę. Jutro idziemy na Czerwone Wierchy, musiałem to ogłosić i przyjąć zapisy oraz pieniądze na bilety za przejazd kolejką. Wyszedłem już po ósmej. Umówiłem się z Jackiem u „Kmicica”, bo razem mieliśmy przyjść tutaj po panią Zosię i iść do „Jędrusia”. Czekałem i czekałem, a on przyszedł dopiero po godzinie i zasunął mi rakietę, że spotkał jakiegoś znajomego, któremu musiał pomagać w znalezieniu kwatery. A tymczasem chciał mnie do wiatru wystawić! Mógł przecież powiedzieć, że nie chce mojego towarzystwa. Wcale bym nie wojował!
– No, nie wiadomo. Kobieta ładna, dobrze ubrana, artystka filmowa.
Przewodnik głośno się roześmiał.
– Dobrze ubrana! Wstyd z nią iść ulicą. Ludzie się oglądają, samochody przystają, nawet konie się śmieją. A co do reszty? Mało to ładnych dziewcząt przyjeżdża co dwa tygodnie do mojego FWP? I nie mają przewrócone w głowie jak ta lala. Ona ma przecież wyraźnego szmergla.
– Nie przesadzajcie.
– Pan porucznik nie wierzy? Kiedyś spotyka mnie na ulicy i mówi, żebym koniecznie przyszedł do niej wieczorem, ale zastrzega, żeby tylko nikt mnie nie zobaczył. Mówię – dobrze, przyjdę i pytam, o której godzinie. Powiada, że po dziesiątej i żebym przystawił drabinę i wszedł do niej przez balkon. Nie bardzo to mi się uśmiechało, ale kiedy powiedziałem, że przyjdę, nie było sposobu się wykręcić. Wybrałem się więc do „Carltonu”. Furtka od ulicy była już zamknięta, ale akurat nawinął się portier Jasio i wpuścił. Powiadam Jasiowi, a znam go dobrze, bo razem chodziliśmy do szkoły, że mam po drabinie włazić na balkon. Myślałem, że chłop przewróci się na ziemię ze śmiechu. „Myślisz – mówi – że ty jesteś jeden, który po drabinie wędruje? W tym roku u pani Zosi moda na drabiny, niejednemu pomagałem ją dźwigać”. Wlazłem po tej drabinie na balkon, a później do pokoju, a pani Zosieńka zaczyna ze mną rozmowę o filmie, o jakimś pisarzu, który umarł we Francji, a przedtem mieszkał w „Sokoliku” i chciał ją kiedyś pocałować. Ja słucham, niewiele mnie to obchodzi, a ona gada i gada. Coraz bardziej chce mi się spać, bo zmachałem się w górach, jutro znowu prowadzę wycieczkę, a ona ciągle mówi. Pytam wreszcie, po co mnie zaprosiła i wyjaśniam, że ja jestem chłopak prosty i do takich treli-moreli się nie nadaję. Pożegnałem artystkę, zlazłem z drabiny i poprzysięgłem sobie, że więcej nie dam się nabrać. Niech Jacek sam łazi.
– To dlaczego umówiłeś się z nią i z Jackiem na dansing?
– Wcale mi na tym nie zależało, ale spotkała nas obu i dalej prosić, żeby z nią pójść. Jacek czuje do niej widocznie miętę, bo od razu się zgodził, ale ja nie miałem ochoty. Mówiła, że dobrze się zabawimy, bo będzie miała na sobie coś takiego, na co wszyscy oczy wywalą.
– Tak powiedziała? Kiedy?
– A było to ze dwa dni temu. Dzisiaj zadzwoniła do mnie, przypomniała o dansingu i chwaliła się, że kiedy wejdzie na salę, to inne baby trupem padną.
– Pamiętajcie, Szaflar, że składacie bardzo ważne zeznania – uprzedzał podporucznik. – Jeżeli to nieprawda, źle może być z wami.
– Panie poruczniku, prawdę mówię. Mogę przysiąc w kościele przed głównym ołtarzem. Żeby mnie tak pierwsza lawina złapała, jeślim zełgał.
– No, dobrze, dobrze. Wszystko sprawdzimy. Widział was ktoś w „Kmicicu”?
– Pewnie, że widzieli. Kelnerka Marysia może pierwsza zaświadczyć, że przyszedłem zaraz po ósmej i siedziałem godzinę. Wyszliśmy z Jackiem równo o dziewiątej. Jedna pani z „Carltonu” także mnie tam widziała. Przyszedłem wcześniej, ona w jakieś dziesięć minut po mnie, tylko wypiła kawę i zaraz wyszła.
– Jaka pani?
– Nie znam jej nazwiska. Mieszka na drugim piętrze. Podobno pracuje u Amerykanów. Chodzi w brązowym futerku z baranów.
– Pani Barbara Miedzianowska – podporucznik uzupełnił zeznania Szaflara.
– Wydaje mi się, że ten chłopak powiedział prawdę – zauważył pułkownik po wyjściu Szaflara – zgadzam się jednak z panem, że na razie nie można go zwolnić do domu. Niech czeka.
– Ja również jestem zdania, że nie kłamał… Więc jednak pani Zosia?
– Możliwe, że byłaby zdolna posunąć się nawet do zbrodni, aby zdobyć klejnoty, lecz wtedy, gdyby mogła je nosić i innym imponować. Nie zrobiłaby tego jedynie dla ich wartości pieniężnej. Uwierzę zresztą, że to ona, jeżeli potrafi mi pan wytłumaczyć, w jaki sposób i kiedy postawiła drabinę pod balkonem.
– Tak – zgodził się podporucznik – z tą drabiną i z młotkiem mam największy kłopot. Jedno przeczy drugiemu. Zobaczymy, co powie drugi z wielbicieli gwiazdy.