– Gdy wychodziła, była punktualnie 20.45. Spojrzałem wtedy na zegarek, aby zorientować się, ile czasu pozostało do rozpoczęcia „Kobry”.
– Czy może pan powiedzieć, o czym rozmawialiście z Rogowiczowa?
– Przyszła do mnie z prośbą o ratunek. Potrzebuje pieniędzy. Była zdenerwowana i płakała. Przyczyną zmartwienia jest jej syn, zresztą panowie znają już jego historię z wypadkiem samochodowym. Nie poczuwam się wprawdzie do żadnej winy wobec Rogowiczowej, ani nie mam też żadnych zobowiązań, ale ze względu na starą znajomość chciałem pomóc. Uspokajałem ją i obiecałem zająć się jej sprawami. Mam trochę gotówki w PKO i możliwość zaciągnięcia pożyczki. Przypuszczam, że dzięki tym pieniądzom i sumie, jaką Maria rozporządza, uda się wyciągnąć z tarapatów tego obiecującego młodzieńca. Sądzę jednak, że w przyszłości przysporzy on matce sporo kłopotów.
– Ozy w tym czasie, kiedy pani Rogowiczowa znajdowała się w pańskim pokoju, słyszał pan odgłosy z numeru zajmowanego przez jubilera?
– Mój pokój nie sąsiaduje z mieszkaniem pana Dobrozłockiego i nic nie słyszałem.
– A za ścianą? U pani Zosi?
– Ktoś u niej był, lecz nie przysłuchiwałem się.
– A na balkonie?
– Na balkonie ktoś chodził. Pamiętam dobrze, bo Maria przestraszyła się, że ten ktoś może nas podpatrzyć i rozpuścić Bóg wie jakie plotki. Była przecież zapłakana.
– Czy te kroki słyszał pan pod koniec wizyty pani profesor?
– W jakieś dwie czy trzy minuty potem Maria powróciła na dół.
– Nie opuszczał pan pokoju po jej wyjściu?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno.
– Coś nam się znowu nie zgadza. Mamy w aktach pewne zeznania, stwierdzające, że poszedł pan do pokoju jubilera.
Literat nie stracił spokoju.
– To nie było po wyjściu Rogowiczowej. Wyszedłem w czasie jej obecności u mnie.
– Dlaczego?
– Znam Dobrozłockiego od wielu lat. Wiem, że to mądry, doświadczony człowiek i mający wiele różnych znajomości. Ponieważ znam go także z jego uczynności, zaproponowałem Marii zaproszenie złotnika na naszą naradę. Pani Rogowiczowa początkowo gwałtownie oponowała, przekonałem ją jednak, że na dyskrecji jubilera można polegać i udałem się do jego pokoju.
– Czy widział pan kogoś na korytarzu lub na schodach?
– Nie. Nikogo nie zauważyłem.
– Dlaczego przemilczał pan fakt swojej wizyty u jubilera?
– Po prostu dlatego, że tej wizyty właściwie nie było. Zapukałem i wszedłem do pana Dobrozłockiego, a ponieważ nie był sam, powiedziałem „przepraszam” i zawróciłem.
– Kto był u jubilera?
– Pan redaktor Burski. Siedzieli i rozmawiali, omawiali widocznie ważne sprawy, bo pan Dobrozłocki nawet nie próbował mnie zatrzymać. Zapewniłem więc Marię, że porozmawiam iz jubilerem następnego dnia lub jeszcze po dzisiejszej „Kobrze”. Pani Rogowiczowa nieco się uspokoiła, upudrowała twarz i wyszła.
– Pan dawno zna panią Rogowiczowa?
– Jeszcze sprzed wojny. Maria chyba wspominała o tym w swoich zeznaniach, jeśli zdecydowała się ujawnić, w jakiej sprawie przyszła do mnie.
– Tak, wspominała – potwierdził podporucznik – niemniej chcielibyśmy usłyszeć to i z ust pana.
– Stare dzieje. Taka jeszcze szczeniacka miłość. Wszystko skończyło się z chwilą powołania mnie do wojska. Siedząc w oflagu początkowo byłem bardzo rozżalony na nią, że nie dochowała mi wierności, tylko od razu, w ciągu pierwszego roku rozłąki, wyszła za mąż. Bolała mnie i zadraśnięta ambicja, bo ten, którego Maria wybrała, był człowiekiem starszym, schorowanym, wdowcem. Aptekarz z prowincjonalnego miasteczka. Ale czas goi takie rany. Teraz zapatruję się na to zupełnie inaczej. Maria właściwie nie miała innego wyjścia. Życie w czasie okupacji było bardzo trudne. Cóż miała robić młoda dziewczyna, sama jedna? Wychowana dotychczas we względnym dobrobycie, kiedy nagle cały jej świat rozpadł się jak przysłowiowy domek z kart?
– Znam jednak takie – zauważył pułkownik – które i w tej trudnej sytuacji umiały dotrzymać danego słowa.
Pan Krabe uśmiechnął się smutno.
– Na pewno były, ale nie Maria. Ona nigdy nie odznaczała się silną wolą. Trudno mi ją potępiać, bo nie wiem jakbym postąpił w jej warunkach. Nam, chociaż zamkniętym, niejednokrotnie było dużo lżej.
– Kiedy pan wrócił do kraju?
– Dopiero w 1951 roku. Z Anglii. Już z żoną. Ożeniłem się zaraz po wojnie, jeszcze w Belgii, z Polką, która trafiła tam po powstaniu warszawskim. Oczywiście wiedziałem, co się dzieje z moją byłą narzeczoną. Od czasu do czasu pisywaliśmy do siebie. Zwykłe, konwencjonalne listy z pozdrowieniami i paroma osobistymi informacjami. Znając Marię, byłem nawet zaskoczony jej studiami wyższymi. To musiał być wpływ, czy nawet stanowczy nakaz męża. W przeciwnym wypadku pani Rogowiczowa nigdy by się na to nie zdobyła. Była, jak to się mówi, „za miękka” do takiego długotrwałego wysiłku. Właściwie poznała życie dopiero po śmierci aptekarza, kiedy została sama z dwojgiem małych dzieci.
– To ją jednak zahartowało. Zrobiła karierę naukową.
– Tego właśnie nigdy bym się po niej nie spodziewał. Ale tutaj weszła w grę inna siła, która ją zmusiła do takiego kroku.
U Jedna noc w „Carltonie”
– Jaka?
– Jej wprost zwierzęca miłość do dzieci. To nie dla swoich ambicji, zamiłowań naukowych, czy chęci zrobienia kariery Maria poszła na drogę naukową i została w końcu profesorem Akademii Medycznej. Jedynym motorem jej postępowania była miłość macierzyńska i chęć zabezpieczenia dzieciom jak najlepszych warunków materialnych i tak zwanej „pozycji społecznej”. Muszą bowiem panowie wiedzieć, że Maria pochodzi ze środowiska, w którym przed wojną małżeństwo z jakimś tam aptekarzem uchodziłoby za mezalians i degradację społeczną. Toteż Maria przy swoim wychowaniu i mentalności nie mogła dopuścić, żeby jej dzieci były zwykłymi „aptekarczykami”. Syn pani profesor, to zupełnie inaczej brzmi.
– Nie przypuszczałem – zauważył podporucznik – że w dzisiejszych czasach są jeszcze ludzie, którzy na to zwracają uwagę.
– A jednak są – przytaknął pułkownik.
– Czy po powrocie do kraju kontaktował się pan z panią Rogowiczową?
– Tylko sporadycznie. Przez cały ten czas, nie wiem, czy spotkaliśmy się z pięć razy.
– Pani Rogowiczową jest wdową?
– Tak. Rogowicz to nazwisko jej męża. Tego właśnie aptekarza. Nawet się początkowo dziwiłem, że młoda i niebrzydka kobieta nie wyszła po raz drugi za mąż. Kandydatów, przypuszczam, nie brakło. Może i dzisiaj znaleźliby się. Ale Maria należy do tych kobiet, które żyją tylko dla dzieci. A niestety, chociaż sama jest profesorem, we własnym domu nie błysnęła talentem pedagogicznym. Zwłaszcza, jeśli chodzi o wychowanie syna.
– Wie pan coś o tym?
– Niestety wiem. Młody człowiek już od dzieciństwa uważany był za ósmy cud świata. Najzdolniejsze i najwspanialsze dziecko na kuli ziemskiej. Nic dziwnego, że bardzo wcześnie przewróciło mu się w głowie. Nawet przez maturę nie udało go się przepchać. Parę razy uciekał z domu, doszczętnie okradając matkę. Oczywiście, Marią to wszystko Skrzętnie tuszowała. Wylano go coś ze czterech szkół. W wojsku też zbyt długo miejsca nie zagrzał. Rzekomo na urlopie zachorował i trzeba było robić jakąś operację. Więc go zwolniono ze względów zdrowotnych. Czuję w tym rękę kochającej mamusi; która nie mogła patrzeć, jak się synek męczy. Ostatecznie dla profesora Akademii Medycznej uzyskanie świadectwa niezdolności do pracy nie jest niemożliwością, a nie ma na świecie rzeczy, której by pani Rogowiczowa nie zrobiła dla swojego dziecka.
– Nawet uderzenie młotkiem w cudzą głowę? – szybko zapytał podporucznik.