– Pan mnie chwyta za słówka.
– Stawiam tylko pytanie.
– Gdyby nie miała innego ratunku, ta szalona kobieta mogłaby się zdobyć nawet i na taki tragiczny krok. Ale tego nie zrobiła.
– To pana przekonanie?
– Nie. Pewność. Nie zrobiła przede wszystkim dlatego, że zwróciła się do mnie i oboje ustaliliśmy, jakie kroki należy przedsięwziąć dla wyciągnięcia jej synalka z tarapatów. A więc nie miała powodu. Poza tym nie miała możliwości, była u mnie i zeszła na dół w czasie, kiedy Dobrozłocki cały i zdrowy przebywał w swoim pokoju.
– Mogła wrócić jeszcze raz.
– Po drabinie? – ironicznie zauważył pan Krabe. Podporucznik zamilkł. Ta nieszczęsna drabina stale wypływała w prawie każdym przesłuchaniu i zawsze stawała się przysłowiową deską ratunku dla wszystkich podejrzanych.
– A córka pani Rogowiczowej – pułkownik zwekslował rozmowę na bardziej bezpieczne tory.
– Nie była nigdy takim oczkiem w głowie, jak syn, więc też są z nią dużo mniejsze kłopoty. Przynajmniej uczy się dobrze.
– Redaktora Burskiego zna pan od dawna?
– Od kilku lat. Utrzymujemy stosunki towarzyskie. Ale niezbyt bliskie. Odwiedziny z okazji imienin i raz lub dwa razy w roku, proszony brydż.
– To podobno bardzo zdolny dziennikarz?
– A jeszcze bardziej zarozumiały – odpowiedział pan Krabe. Zwłaszcza po ostatnich sukcesach jego książki.
– Niezły kryminał – zauważył pułkownik.
– Nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Po prostu zręcznie napisana historyjka. Burski tyle lat był reporterem sądowym, że na pewno z różnych prawdziwych zdarzeń powycinał najrozmaitsze fakty i skleił je w jedną całość. Nie wiadomo, ile w tej książce jest pióra i atramentu, a ile kleju i nożyczek.
– Ale powieść zdobyła duży rozgłos.
– Powieść kryminalna to w ogóle żerowanie na najniższych gustach pospólstwa. Nie zazdroszczę panu Burskiemu takiej sławy.
– Ciekaw jestem, czy książka będzie przetłumaczona na inne języki?
– Burski aż ze skóry wychodzi, tak się o to stara. Ale wątpię. Na Zachodzie taka powieść to żadna rewelacja. Tam wydawnictwa mają swoich stałych autorów, już wprowadzonych na rynek i nie myślą ryzykować z debiutantem. Co innego, gdyby Burski miał pieniądze i mógł ponieść ryzyko finansowe wydania swej powieści.
– A ile na to potrzeba pieniędzy?
– Najłatwiej byłoby w Niemczech Zachodnich, bo ich literatura sensacyjna opiera się prawie wyłącznie na tłumaczeniach obcych. W każdym razie wydanie takiej książki wymaga co najmniej około 20 000 marek. Jeżeli nie grubo więcej. Oczywiście, gdyby „chwyciło”, zyski są dużo większe. Znam się na tym, bo sam pracuję w wydawnictwie.
– Redaktorowi Burskiemu powodzi się chyba nieźle?
– Tak. Ale to, co ma, nie zadowala jego ambicji. Mniej mu chodzi o pieniądze, bardziej o rozgłos wielkiego pisarza. Powtarzam, że jest bardzo ambitny, a nawet zarozumiały.
– Co pan robił po wyjściu pani Marii z pokoju?
– Usiłowałem czytać, lecz nie mogłem się skupić. Nic dziwnego, przyznaję, że zdenerwowałem się tymi odwiedzinami. Żal mi było Marii, a jednocześnie byłem na nią zły, że pozwoliła synalkowi tak brykać i dopuściła do powstania tego rodzaju sytuacji. Gdyby miała nieco twardszą rękę i nie rozpieszczała „biednej sierotki”, miałaby dzisiaj lżejsze życie. Rzuciłem książkę i spacerowałem po pokoju.
– Gzy w tym czasie słyszał pan kroki na balkonie?
– Nie, nie słyszałem. Pamiętam, że uchyliłem portiery i wyjrzałem przez oszklone drzwi, lecz nikogo nie dostrzegłem.
– Nie zauważył pan drabiny opartej o balkon?
– Nie.
– Czy dlatego, że było ciemno?
– Balkon był dobrze oświetlony, zwłaszcza w naszej części. Na ulicy, tuż koło balkonu, znajduje się lampa jarzeniowa. Poza tym w trzech pokojach, moim, pani Zosi i pana Dobrozłockiego, paliło się światło. Blask z oszklonych drzwi padał na balkon i było tam zupełnie jasno. W tych warunkach musiałbym zauważyć drabinę. Tym bardziej, że nieraz ją widywałem w tym miejscu.
– Widzę, że o romantycznej drodze do pewnego pokoju – uśmiechnął się podporucznik – wszyscy w „Carltonie” doskonale wiedzą.
– Bo też właścicielce tego pokoju wcale nie zależy na zachowaniu tajemnicy. Przeciwnie, chwali się, że do niej, jak do szekspirowskiej Julii, wielbiciele nawet tą drogą usiłują się dostać. Dla zwrócenia na siebie uwagi ta dziewczyna, nie zawahałaby się, jak druga lady Godiva, przejechać nago na koniu przez całe Zakopane. Cóż, film potrzebuje widocznie reklamy.
– Twierdzi pan z całą stanowczością, że w momencie wyglądania na balkon drabiny tam nie było?
– Z całą pewnością.
– Która mogła być wówczas godzina?
– Nie spoglądałem na zegarek, ale ponieważ Maria wyszła ode mnie kwadrans przed dziewiątą, mogło być najwyżej pięć minut później.
– Czy po wołaniu inżyniera, że telewizor już zreperowany, od razu wyszedł pan z pokoju?
– Umyłem ręce i wyszedłem.
– I wszystkich zastał pan w salonie?
– Po mnie przyszła jeszcze pani Zosia i pani Miedzianowska.
– Czy widział pan ten młotek?
– Tak. O ile się nie mylę, pani Zachwytowicz położyła go na kanapce w hallu, gdy całe towarzystwo wróciło z wycieczki. Nie byłem z nimi w górach i tego nie widziałem, ale pamiętam, że pani Zosia wspominała przy obiedzie o leżącym na kanapie młotku.
– Widział go pan, czy tylko o nim słyszał?
– Widziałem idąc na kolację i wracając do siebie po wieczornym posiłku.
– A schodząc na parter na „Kobrę”?
– Nie przypominam sobie. Chyba leżał, ale nie jestem tego pewny.
– Dziękujemy panu. Proszę podpisać protokół.
– Chciałem jeszcze dodać – z własnej inicjatywy powiedział pan Krabe – że po zejściu do salonu zauważyłem brak papierosów. Wróciłem przeto do pokoju i wziąłem paczkę „Waweli”, zapałki i tak zaopatrzony powróciłem na program telewizyjny. Wtedy wszyscy już byli w salonie. Wczasowicze, kierownik ze swoimi synkami, pokojówka i portier.
– Wracając na górę i ponownie schodząc, nie zauważył pan niczego podejrzanego i nikogo pan nie spotkał?
– Wchodząc spotkałem kierownika i widziałem, że z drugiego piętra schodzi pani Miedzianowska. W drodze powrotnej nie dostrzegłem niczego nadzwyczajnego i nikogo nie widziałem.
Kiedy Krabe dopełnił swoim podpisem formalności przesłuchania i wyszedł, pułkownik zwrócił się do podporucznika:
– Te zeznania obalają pańską koncepcję, że przestępcą może być Jacek Pacyna. Musiałby czaić się na balkonie już wtedy, gdy Krabe wyglądał przez szybę. Gdyby nawet nie zauważył narciarza, musiałby zobaczyć drabinę.
– A niech to…! Każde następne przesłuchanie, gmatwa coraz bardziej tę przeklętą sprawę! Przecież przestępca miał bardzo mało czasu na ukrycie biżuterii. Znaleźlibyśmy ją, gdyby napastnikiem był jeden z wczasowiczów. Nie mógł jej wynieść z „Carltonu”, jak nie wyniósł młotka.
– Młotek mógł wyrzucić – obstawał przy swoim pułkownik – podobnie jak wyrzucił kasetkę. Jeżeli tego nie zrobił, miał w tym jakiś plan. Ale jaki? Rozwiązanie zagadki – młotek i drabina – wskaże nam zbrodniarza.
– Po co Krabe przyznał się, że wracał po papierosy? Nikt go o to nie pytał i nigdy nie dowiedzielibyśmy się o tym. A może wracając wziął młotek, trzasnął jubilera, zabrał brylanty, a potem spokojnie powrócił do salonu, aby popatrzeć na „Kobrę”?
– Gdyby tak zrobił – zabrakłoby mu czasu na ukrycie biżuterii. Jego nieobecność w salonie trwała krótko. Najlepszy tego dowód, że nikt jej nie zauważył. Ktoś wprawdzie wspominał w swoich zeznaniach, że literat wchodził na górę po papierosy, ale umieszcza ten fakt o wiele później, po wykryciu przestępstwa, wtedy gdy wszyscy, prócz kierownika i Rogowiczowej, powrócili do salonu i czekali na przyjazd pogotowia i milicji. A poza tym drabina? Krabe nie miał możliwości przystawienia jej do balkonu, bo nie opuszczał willi.