– Skąd więc ten pierścień Kazimierza Wielkiego? – zdziwiła się pani profesor.
– Poza klejnotami koronnymi, przechowywanymi w skarbcu wawelskim, istniały jeszcze regalia pogrzebowe. Pogrzeb króla w owych czasach, to długa, skomplikowana ceremonia. Zabalsamowane zwłoki królewskie najpierw wystawiano na widok publiczny w Katedrze Wawelskiej, a dopiero potem chowano w kryptach tego kościoła. Głowę króla zdobiła korona, zaś na skrzyżowanych rękach widniał pierścień koronacyjny. Nie były to oczywiście oryginały, lecz specjalnie robione dla celów pogrzebowych kopie korony i pierścienia ze złoconego srebra, zresztą niskiej próby. Większość tych regaliów również zaginęła w czasie kolejnych remontów krypty królewskiej na Wawelu. W dziewiętnastym wieku, gdy otwarto groby królewskie, znaleziono w trumnie Kazimierza Wielkiego koronę i pierścień.
– Właśnie ten? – z zaciekawieniem zapytał dziennikarz.
– Nie! Klejnoty pogrzebowe robiono przeważnie dość niechlujnie, podobnie jak dzisiaj szyje się buty dla nieboszczyka. Były one wprawdzie kopiami insygniów koronacyjnych, jednak bez artystycznych ozdób, które miały oryginały. Ten pierścień jedynie wielkością i kształtem przypomina tamten z sarkofagu Wita Stwosza, lecz jest z dukatowego złota, a ozdobiłem go rzeźbami w stylu epoki.
Klejnot wzbudził duże zainteresowanie zebranych.
Podawano go sobie z rąk do rąk. Panowie usiłowali wkładać go na wskazujący lub na serdeczny palec, ale na wszystkie okazał się za duży.
– Król Kazimierz musiał mieć niezłą rękę – zauważył inżynier.
– Być może, że pierścień kładziono na najgrubszy palec ręki – wyjaśniał jubiler – nie zapominajmy, że w średniowieczu nosiło się ozdoby na wszystkich palcach rąk, a nie jak dziś, jedynie na serdecznym.
– Ciężki ten pierścień, ale wygląda jak nowy. Nikomu nie przyjdzie na myśl, że pochodzi z epoki średniowiecza – rzekła pani profesor.
Jubiler roześmiał się.
– Rzeczy stare kojarzymy sobie iz czymś, co jest zaśniedziałe i ciemne. To słuszne, kiedy chodzi o srebro i ozdoby z brązu lub mosiądzu, ale nie dotyczy złota. Złoto jest przecież jedynym metalem, który nie łączy się ani z tlenem, ani z innymi gazami zawartymi w powietrzu i dzięki temu nie zmienia w ciągu wieków swojej barwy, a nawet nie traci blasku. W muzeum w Kairze oglądałem znalezione w grobowcach korony i klejnoty faraonów, liczące ponad trzy tysiące pięćset lat. Zapewniam panią, że wyglądały równie świeżo, jak pierścionki wyprodukowane w tym roku przez naszego „Jubilera”.
– W takim razie fałszowanie starożytności w złocie jest bardzo proste.
– Ma pan rację, redaktorze. Imitacja wykonana z dobrego stopu złota jest bardzo trudna do wykrycia. Najpoważniejsze nawet muzea padają ofiarą takich pomyłek. Słynna w historii sztuki złotniczej jest „Tiara Sajtafernesa”.
– Co to za historia? – spytała pani Zosia.
– Przed pierwszą wielką wojną, jeśli się nie mylę w roku 1907, pewien właściciel ziemski, posiadający majątek na Ukrainie w pobliżu Odessy, rzekomo rozkopał kurhan na terenie swoich włości. W kurhanie znalazł grób jakiegoś wodza scytyjskiego. Obok zardzewiałego miecza i rozsypującej się zbroi znajdowała się tam również przecudnej roboty złota tiara. Tiara ozdobiona była wspaniałymi płaskorzeźbami w stylu starogreckim oraz napisem, że jest to korona króla Sajtafernesa. Historycy uznali znalezisko za największą rewelację ówczesnych czasów. Paryski Luwr zakupił tiarę za zawrotną kwotę dwustu tysięcy franków w złocie. Przez parę lat korona figurowała na najbardziej honorowym miejscu w muzeum. Ściągała tysiące widzów. Pisano o niej dzieła naukowe i monografie. Z napisów na tiarze i ze szczegółów odkrycia uczeni uzupełniali nie bardzo znaną historię państwa Scytów. A w sześć lat później zjawił się w Paryżu skromny i wcale nie uczony zegarmistrz – jubiler z Odessy, Ruchomowski, i oświadczył, że tiarę tę wykonał przed ośmiu laty na zamówienie nieznanego sobie mężczyzny. Zamawiający dostarczył jubilerowi złom złota i serię rysunków, które kazał wyrzeźbić na gotowym już wyrobie. Wybuchł niesłychany skandal. Rosyjskiemu zegarmistrzowi zarzucono kłamstwo i chęć skompromitowania dyrekcji muzeum i francuskich uczonych. Wtedy ten niepozorny człowieczek zasiadł w pracowni muzeum i już pod ścisłą kontrolą wykonał podobną koronę oraz szereg innych klejnotów i biżuterii. Wszystko było odrobione w znakomitym stylu starogreckim. Gdyby nie to, że biżuteria ta produkowana była w obecności pracowników muzeum, mogłaby powędrować w świat jako następne, cenne odkrycie archeologiczne. Dzisiaj oczywiście nauka rozporządza znacznie lepszymi metodami badawczymi. Można nawet sprawdzić zawartość izotopów promieniotwórczych w stopie, niemniej nadal trudno odróżnić dobrą imitację ze złota od starego oryginału.
Pierścień Kazimierza Wielkiego powędrował z powrotem do kasetki, a pan Mieczysław Dobrozłocki wyjął z niej inny pakunek irchowy. Tym razem klejnot był jeszcze bogaciej rzeźbiony i ozdobiony dużym, na pół przeźroczystym kamieniem.
– Ten pierścień z powodzeniem może uchodzić za oryginał z epoki Jagiellonów, a dokładnie, z czasów panowania Zygmunta Augusta. Ozdoby są transkrypcją rzeźb znajdujących się na jednej z kasetek, stanowiących własność tego króla. Nawiasem mówiąc, kasetka jest właśnie pochodzenia florenckiego. Ten kamień, to prawdziwy brylant. Ma prawie pięć karatów. Oryginalny szlif z owej epoki. Ciekawa jest geneza kamienia. Zbiory państwowe przejęły z pewnego pałacu magnackiego na Ziemiach Zachodnich starą zbroję mediolańską. Również z czasów Renesansu. Szyszak ozdobiony był paroma świecidełkami, zakurzonymi i mocno porysowanymi. Natomiast ten kamień tkwił w spince do pióropusza i przez całe wieki uchodził za szkiełko. Dopiero przy odnawianiu zbroi przekonano się w muzeum, że jest to prawdziwy brylant.
– Świeci żółtym blaskiem – powiedziała pani Basia.
– Tak, to żółtawy brylant. Ma również i inne zanieczyszczenia. Jednakże ze względu na swoją wielkość jest sporo wart. Oczywiście, dla celów handlowych musiałby otrzymać nowoczesny, amsterdamski szlif.
– Dlaczego go nie przeszlifowano?
– Grają tutaj rolę zarówno względy reklamy, jak handlowe. Po przeszlifowaniu kamień byłby wart, powiedzmy, ze trzy tysiące dolarów. Natomiast jako autentyk, brylant sprzed czterystu lat w odpowiednio dorobionej oprawie, stanowić będzie piękny eksponat naszej wystawy i jeżeli znajdzie amatora, zbieracza starej biżuterii, osiągnie znacznie wyższą cenę. Wątpię nawet, czy Centrala zdecyduje się na sprzedaż. Stare klejnoty są prawdziwymi unikatami. Nie zmniejszy wartości kamienia to, że stylową oprawę zrobił wasz skromny sługa.
– Rzeczywiście, wspaniała robota – zachwycał się malarz – wiem coś o tym. W czasie studiów na Akademii interesowałem się złotnictwem. Wahałem się nawet, czy specjalizować się w malarstwie, czy też wybrać snycerstwo i złotnictwo.
– A szkoda, że pan tego nie zrobił. Artystów metaloplastyków, pracujących w złocie, jest u nas niewielu.
– Sądząc z tego, że taki mistrz jak pan musi ratować się wyrobem srebrnych świecidełek za dwieście złotych, nie jest to fach dający perspektywy zarobku – sarkastycznie zauważył inżynier.
– Ma pan rację, że dotychczas tak było. Mam jednak nadzieję, że artystyczne rzemiosło złotnicze do czeka się lepszych czasów. Czy nie jest tego dowodem pierwszy od wojny udział Polski w międzynarodowej wystawie we Florencji? Jeżeli otworzą się perspektywy zamówień zagranicznych, to i dla mnie, i dla kolegów złotników nie zabraknie roboty.
– Bardzo tego panu życzę, lecz teraz w imieniu pań poproszę o tę kolię – pani Zosia skorzystała z okazji i przerwała niezbyt interesujące ją uczone wywody jubilera.