– Tak – rozważał dalej pułkownik – widać, że pisze pan „kryminały”. Pańskiemu rozumowaniu nic nie można zarzucić. W całość poszlak, w jakąkolwiek by się one nie obracały stronę, musi być wkomponowana ta drabina. Jednocześnie jednak trzeba wykluczyć napad dokonany przez kogoś, kto przyszedł z zewnątrz, bo narzędziem zbrodni jest ponad wszelką wątpliwość młotek, który leżał w hallu.
– Nie wykluczam napadu z zewnątrz – odpowiedział Burski – parę lat temu zostałem okradziony w „Carltonie”. Zabrano mi z pokoju parę koszul i spodnie wiszące w szafie. Zdarzyło się to około godziny pierwszej. W tym samym czasie wszyscy goście łącznie ze mną opalali się na tarasie. Złodziej, przez nikogo nie zauważony, spacerował po całej wilii, a z jadalni skradł nawet parę cennych lichtarzy, przyozdabiających półkę. Zresztą historia „Carltonu” pełna jest podobnych przykładów. Pewnej zimy skradziono w porze obiadowej cenne futro wiszące w korytarzu. W Sylwestra, gdy goście jedli kolację, włamywacz wybił szybę w pokoju na parterze i skradł przygotowane na noworoczną zabawę męski garnitur, suknię balową i dwa futra. W tajemniczych okolicznościach skradziono cenny pierścień z brylantem. Żadnego ze sprawców tych kradzieży nigdy nie wykryto. Być może, że to jedna i ta sama osoba wyspecjalizowała się w odwiedzaniu „Carltonu”. Złapana na gorącym uczynku przez Dobrozłockiego, użyła młotka jako ostatecznego argumentu.
– Rozpatrywaliśmy również tę hipotezę. Tłumaczy ona wprawdzie drabinę i wybitą szybę, lecz nie pasuje do młotka. Jeżeli zbrodniarz wszedł przez balkon, nie mógł mieć młotka, który cały czas leżał w hallu. Odwrotnie, przypuśćmy, że wśliznął się niepostrzeżenie przez hall. W takim razie do czego potrzebna mu była drabina? Zarówno jedno, jak drugie nie gra. Niemniej pewne jest, że ktokolwiek napadł na jubilera, dobrze obliczył każde swoje posunięcie i przemyślał każdy krok. Przyniesienie z powrotem młotka do hallu i przyniesienie drabiny musiało mieć jakiś cel.
– Ale jaki? – mruknął dziennikarz.
– Pan uważa, że sprawcą napadu mogła być pani Zachwytowicz. Na czym pan opiera to twierdzenie?
– Mieszka bezpośrednio obok jubilera. Nikt inny oprócz niej nie mógł lepiej zaobserwować jego zwyczajów. Jedynie pani Zosia wiedziała, że Dobrozłocki pracuje nad cenną biżuterią. W rozmowach z nami parę razy wspominała o tym tajemniczo, ale nie wierzyliśmy jej, bo wiedzieliśmy, że jubiler wyrabia srebrne ozdoby dla Cepelii. Poza tym dla rozgłosu i zdobycia sławy ta kobieta nie zawahałaby się nawet przed morderstwem. Mając pokój oddzielony jedną ścianą od złotnika, miała najwięcej okazji, aby wejść do środka bez zwrócenia na siebie uwagi. To ona przyniosła młotek do hallu. To ona zauważyła, że doskonale nadaje się do rozłupania czyjejś głowy.
– A w jaki sposób wytłumaczy pan drabinę?
– Ta drabina uratowała mnie przed podejrzeniami, ale nie pasuje również do pani Zachwytowicz. Przecież nie wychodziła z „Carltonu”. Drabina nie pasuje w ogóle do nikogo z mieszkańców willi… Z wyjątkiem
181 jednej osoby – pani Miedzianowskiej. Tylko ona wychodziła z pensjonatu po kolacji. Wracając mogła podstawić drabinę pod balkon, żeby upozorować przyjście napastnika z zewnątrz. To byłby z jej strony bardzo sprytny chwyt.
– Ale wtedy wyrzuciłaby z pokoju nie tylko kasetkę po biżuterii, ale także młotek, lub schowałaby go razem z klejnotami. A przecież po napadzie młotek wrócił na swoje miejsce w hallu. Sam nie przyszedł.
– Jestem bezsilny – przyznał Burski – nie umiem tego wytłumaczyć.
– My również – szczerze przyznał podporucznik.
– A co by pan mógł nam powiedzieć o panu Krabe? – pytanie zadał pułkownik. – Podobno znacie się panowie bliżej.
– Ściśle towarzyskie stosunki. Chociaż znamy się od ładnych kilku lat.
– Więc chyba nawet przyjaźń?
– Nie. O przyjaźni nie można mówić. Wątpię, czy pan Krabe ma w ogóle jakichś przyjaciół.
– Dlaczego?
– To człowiek zgorzkniały. Trochę złośliwy, trochę zawistny, trochę dziwak.
– Skutki obozu?
– Przypuszczam, że i obozu. A w ogóle panu Krabemu w życiu niezbyt się powiodło. Najpierw jako młody człowiek powędrował na długie pięć lat do oflagu. Znalazł się jak gdyby w szklannej klatce. Życie biegło, a dla nich czas stanął na dacie pierwszego września 1939 roku. Do tego przyszedł jeszcze cios osobisty – stracił narzeczoną, która nie chciała czekać i znalazła sobie innego.
– Pan zna tę panią?
– Nie. Ale pan Krabe nieraz z goryczą mówił o wierności kobiecej, podając swoją ukochaną za przykład.
– Ale sam też nie tonął w żalu, tylko znalazł inną.
– Tak. Ożenił się za granicą i ma bardzo miłą żonę. Niemniej pewien uraz pozostał. Do tego i dalej nie wiodło mu się, tak jak to sobie planował, czy wymarzył. Najpierw był przez kilka lat w Belgii, później w Anglii. Nie umiał się tam jednak urządzić i wrócił do kraju. Chyba w 1951 roku. Tu zaczął robić karierę. Szybko doszedł do wysokiego stanowiska. Był bodaj dyrektorem departamentu, czy też naczelnym dyrektorem w jakiejś instytucji. Siedząc za granicą nie orientował się w panujących u nas w tym czasie stosunkach. Nie wiem dokładnie, jak tam było, dość że Krabe z wielkim trzaskiem wyleciał ze swojego stanowiska i bodaj ze dwa lata nawet się przesiedział.
– Jakieś nadużycia?
– Na pewno nie jego. Niemniej, na nim się skrupiło. Kiedy w końcu jakoś się wykaraskał z tej afery, nie było oczywiście mowy o powrocie na dawne, czy podobnie wysokie stanowisko. Przez pewien czas w ogóle nie mógł znaleźć pracy, w końcu zaczepił się w jednym z wydawnictw. Sam też próbował szczęścia – napisał powieść, która okazała się zupełnym niewypałem. Jakieś psychologiczne majaki. Leżała parę lat na półkach księgarń, wreszcie poszła na przemiał. Jego studium na temat literatury romańskiej również nie znalazło uznania krytyki. To wszystko wpłynęło na to, że pan Krabe dzisiaj to sama żółć. Po sukcesie mojej książki stosunek Krabego do mnie bardzo się oziębił.
Podporucznik podziękował redaktorowi za zeznania, podsunął mu protokół do podpisania i jak każdego, uprzedził, że może udać się do swojego pokoju, ale jeszcze nie należy się kłaść spać.
– No cóż – zauważył pułkownik – kółeczko się zamknęło – literat osmarował dziennikarza, dziennikarz nie pozostał dłużny literatowi. Co ciekawsze, uważam, że obaj powiedzieli o sobie dużo prawdy. Ludzie dużo lepiej widzą cudze błędy.
– Dlaczego on podejrzewa panią Zachwytowicz?
– Większość przesłuchiwanych podejrzewało właśnie ją. Ludzie, którzy zachowują się ekscentrycznie, nie są lubiani. Tym bardziej że, jak wiemy, u pani Zosi ta ekscentryczność wynika ze ściśle określonych pobudek działania. Poza tym, nie zapominajmy, że aktorka sama dała powód do podejrzeń. Nie kryła, że chce zdobyć kolię i pokazać się w niej u „Jędrusia”. Ludzie też wiedzą o jej chęci zrobienia zagranicznej kariery i potrzebie pieniędzy na ten cel. Jeśli więc dodadzą to wszystko, wysuwają Zachwytowiczowa na pierwsze miejsce listy podejrzanych.
– Ona i mnie by najlepiej pasowała na przestępcę – stwierdził podporucznik.
– A widzi pan. I dziwić się innym.
– No tak – zgodził się podporucznik – widocznie i moje myśli idą tym samym tokiem.
– W każdym razie – dodał pułkownik – w miarę przesłuchiwania coraz to nowych osób, dowiadujemy się ciekawych rzeczy o mieszkańcach „Carltonu”. Te postacie, znane dotychczas tylko z ich danych personalnych, nabierają życia. Poznajemy ich zwyczaje, charakter i nawet troski czy kłopoty, jak również ambicje i pragnienia.
– Co z tego, kiedy sprawa właściwie nie rusza naprzód.