Выбрать главу

– Wspaniale! – zauważyła pani Miedzianowska, którą to poważne oskarżenie nie zdołało wytrącić z równowagi. – Widzę, że redaktor Burski ma poważnego konkurenta. Powinien pan pisywać powieści kryminalne, poruczniku. Marnuje pan swój talent na posadzie w milicji. Z taką fantazją…

– Ciekaw jestem, czy w równie doskonałym humorze będzie pani wówczas, gdy na mój wniosek prokurator podpisze nakaz aresztu i przystąpi do sporządzenia aktu oskarżenia.

– Zapewniam pana, że na rozprawę wystroję się w te wszystkie klejnoty, które w pańskiej wyobraźni zrabowałam biednemu Dobrozłockiemu. A propos, jak się nieborak czuje?

– Operowali go – wtrącił sierżant piszący protokół – ale przytomności nie odzyskał. Lekarz dyżurny informował, że stan chorego nadal poważny.

– Bardzo mi go żal. Lubiłam jubilera. Jak on cieszył się dzisiaj po południu, że na Giewoncie sprzedał dwa pierścionki! Z jaką dumą pokazywał każdemu z nas te cztery setki! Mówmy jednak rzeczowo. Chciałabym usłyszeć, jakimi dowodami rozporządza milicja, stawiając mi tak ciężkie zarzuty.

– Widziano panią schodzącą na dół i otwierającą drzwi pokoju jubilera. Było to dziesięć przed dziewiątą. Czy pani temu zaprzecza?

– Widocznie widział mnie redaktor Burski. Przypominam sobie, że kiedy wyszłam z pokoju, to on właśnie wchodził na schody. Nie, nie zaprzeczam temu, lecz musiało to być nieco wcześniej. Nie dziesięć, lecz piętnaście minut przed dziewiątą. Zeszłam na pierwsze piętro, zapukałam i otworzyłam drzwi do pokoju jubilera. Nie było w nim nikogo. Paliło się światło. Zamknęłam drzwi i zawróciłam. Wtedy spotkałam panią profesor i razem poszłyśmy do mojego pokoju. Przyniosła mi „Le Monde”, o pożyczenie którego prosiłam ją przy obiedzie. Pani Rogowiczowa może stwierdzić, że ani młotka, ani klejnotów nie miałam w ręku. W ogóle miałam ręce puste. Byłam w jersey owej sukience, którą noszę w tej chwili. Ona nie ma żadnych kieszeni. Tradycyjny schowek kobiet – biustonosz, również odpada. Mimo moich najlepszych chęci młotek tam by się nie zmieścił. Jeżeli pan porucznik chce, możemy zrobić próbę. Dobrze?

Pułkownik nieznacznie się uśmiechnął. Pani Miedzianowska była szczupłą brunetką, a przynajmniej robiła się na brunetkę. W dzisiejszych czasach nic nie wiadomo… Miała zgrabną, sportową sylwetkę, biust ledwie się rysował pod obcisłym jerseyem. Nie tylko młotek, ale nawet biżuteria nie mogła się tam zmieścić. Podporucznik widząc, że jego misternie skonstruowane oskarżenie leży w gruzach, miał bardzo skonsternowaną minę. Lasota postanowił pomóc młodszemu koledze.

– Sprawdzimy wiarygodność pani zeznań. Bardzo będę zadowolony mogąc uwolnić panią od wszelkich podejrzeń. Niestety, prowadzący dochodzenia muszą sprawdzić każdą hipotezę. Tym bardziej, że zarzuty ciążące na pani są ciężkie. Pani jest jedyną osobą, a śledztwo ustaliło to ponad wszelką wątpliwość, która wychodziła po kolacji z „Carltonu”. Miała więc pani możność zabrać drabinę z „Sokolika” i oprzeć ją o balkon.

– Zapewniam, że tego nie zrobiłam.

– Sprawdzimy. Proszę nam teraz odpowiedzieć na kilka pytań, ale już bez gniewów i kpin. Sprawa jest na to zbyt poważna. Został ciężko ranny człowiek, a pastwą rabunku padła biżuteria wartości około trzech milionów złotych.

– Słucham pana, panie…

– Pułkownik Lasota z Komendy Głównej MO.

– Postaram się udzielić panu jak najbardziej dokładnych, szczegółowych odpowiedzi. Proszę pytać, ale uprzedzam, że niewiele wiem.

– O której godzinie była pani w „Kmicicu”?

– Wyszłam z domu około godziny 19.30. Droga zajęła mi z kwadrans. W klubie byłam z pół godziny. Powrót – kwadrans. Zatem około pół do dziewiątej, może pięć minut później, byłam już z powrotem.

– Kogo widziała pani w „Kmicicu”?

– Kilku znajomych. O kogo specjalnie pułkownikowi chodzi?

– Zauważyła pani Henryka Szaflara?

– Ten przewodnik z małą głową? Doskonale przypominam sobie jego postać. Siedział tam, gdy przyszłam i był jeszcze, kiedy wychodziłam. Jestem tego zupełnie pewna. Ten chłopak ma dość charakterystyczną sylwetkę.

– Wracając do domu spotkała pani kogoś ze znajomych?

Miedzianowska zastanowiła się.

– Na rogu ulicy Ku Skoczni i jednej z jej poprzecznych stał ten nieodłączny przyjaciel przewodnika. Nie znam jego nazwiska, ale on często przychodzi do „Carltonu”.

– Do pani Zosi. Czasami nawet po drabinie.

– Nigdy mnie to nie interesowało. To jej sprawa. Każdy urządza się, jak mu wygodniej.

– Czy młotek leżał na kanapce po pani powrocie do „Carltonu”? Niech pani dobrze się zastanowi. To bardzo ważne.

– Na pewno leżał. Przechodziłam koło niego, idąc do jadalni. Chciałam sprawdzić, czy jest tam ktoś jeszcze. Ale poza panią Rózią nie było nikogo. Zamieniłam z nią parę słów i wróciłam do siebie na górę. Znowu widziałam młotek. Pamiętam to dobrze, bo zastanawiałam się nawet, czy nie można byłoby go użyć do zreperowania moich szpileczek. Jeden pantofel mnie kłuje, bo gwoździk wystaje. Ale przypomniałam sobie to, co inżynier Żarski tłumaczył mi przy obiedzie, że do tego potrzeba dłutka i że ten nieszczęsny pantofelek sam mi zreperuje. Wobec tego nie ruszałam młotka.

– Pani zna inżyniera Żarskiego?

Po twarzy Miedzianowskiej przeleciał cień, ale natychmiast opanowała się i mówiła dalej spokojnym chłodnym głosem:

– Tak, znam od sześciu lub siedmiu lat. Oboje jesteśmy z Wrocławia. Razem pracowaliśmy. Potem on się przeniósł do hutnictwa. Ja również zmieniłam pracę i przeprowadziłam się do Warszawy. Później nie miałam okazji do wznowienia z nim kontaktów. Przypadkowo spotkaliśmy się w Zakopanem.

– Chciałbym pani zadać pewne pytanie natury zupełnie osobistej. Na wczasach powstają zwykle różne większe i mniejsze grupy, sympatie i flirty. To zresztą zrozumiałe. Czy panią łączył taki flirt z inżynierem?

– Nie! – stanowczo zaprotestowała pani Barbara. W przeszłości byłoby to możliwe, lecz miałam możność poznać go zbyt dobrze. To jest typ, jak to się mówi, skaczący z kwiatka na kwiatek. Byle dużo. Gdybym nawet teraz chciała, nie miałabym żadnych szans. Pan Adam znalazł sobie śliczną dziewczynę, wczasowiczkę mieszkającą w „Granicie”. Zdaje się jednak, że zerwał już tę znajomość, lub ma zamiar to zrobić, bo nawiązał nową. Przed dwoma dniami poznał jakiegoś kociaka w kawiarni „Ameryka”. Kiedy ta dziewczyna z „Granitu” wczoraj do niego dzwoniła, kazał pokojówce powiedzieć, że nie ma go w domu. Byłam akurat w hallu i przypadkowo słyszałam.

– Co pani robiła po powrocie do „Carltonu”?

– Nic. Po prostu wróciłam do siebie.

– A po co poszła pani do jubilera?

– Przyszła mi pewna myśl. Panowie wiedzą, że w przyszłym miesiącu wyjeżdżam za granicę, do Włoch, gdzie nasza firma ma swoją europejską filię. W programie pobytu uwzględniono zapoznanie mnie lepiej z produkcją oraz zwiedzanie Italii. Amerykanie bardzo lubią prezenty, zarówno dawać, jak je brać. Ilekroć przedstawiciele naszej firmy odwiedzają Polskę, zawsze przywożą mi różne podarunki. To stanowi nawet pewną pozycję w moim budżecie. Od kilku lat nie kupowałam pończoch, bielizny i butów. Nie mogę się licytować z Amerykanami pod względem wartości upominków, ale nie wypada mi zjawić się we Włoszech z pustymi rękami. Wyroby pana Dobrozłockiego, oczywiście mówię o tych ze srebra, stanowiłyby bardzo oryginalny prezent.