– Ale nie tani. Pan Dobrozłocki liczył przecież po 200 złotych za pierścionek. To nie jest tak mało za kawałek srebra i jakieś kolorowe oczko.
– Taki drobiazg kosztuje za granicą co najmniej czterokrotnie drożej. Zgodnie z naszymi przepisami celnymi mogę przewieźć pięć pierścionków. To by mi się opłacało. Moi amerykańscy przyjaciele byliby niezmiernie uradowani podarunkami i zrewanżowaliby się czymś wielokrotnie cenniejszym. Specjalnie mi na tym zależało, aby władze firmy dobrze do siebie usposobić, bo miałam zamiar prosić ich o wypłacenie pensji z góry. Bardzo potrzebuję tych pieniędzy.
– Ale aż 60 000 złotych? Ile pani zarabia?
– Trzy tysiące pięćset złotych netto. Firma płaci również ubezpieczenia, chociaż jako placówka zagraniczna nie jest do tego zobowiązana.
– Niemożliwe?
– Tak jest. Dobrze znam te przepisy. Ubezpieczenie obowiązuje jedynie pracodawców krajowych, a zagranicznych tylko dobrowolnie. Jeżeli nie chcą, mogą nie płacić. Wtedy pracownik nie korzysta z ubezpieczeń społecznych i okres pracy w firmie zagranicznej nie wlicza mu się do renty. Moja firma jest na tyle przyzwoita, że płaci ubezpieczenie.
– To nie są dla nich duże sumy.
– Oczywiście, dla wielkiego koncernu nie stanowi pozycji w budżecie, ale trochę dolarów jednak kosztuje, bo przecież regulują należność za pracę i ubezpieczenia rozliczeniami na Bank Handlowy po 24 złote za dolar. Gdyby więc firma zgodziła się wypłacić mi we Włoszech należność z góry za pół roku, mogłabym te pieniądze przywieźć do kraju i wymienić w PKO. Zyskałabym na trzykrotnie wyższym kursie.
– Byłoby to przestępstwem dewizowym.
– Nie wydaje mi się. Przecież dewizy trafiłyby w całości do kasy państwowej. W każdym razie miałam zamiar porozmawiać o takiej możliwości z radcą prawnym koncernu. Bo oprócz mnie firma zatrudnia w Polsce jeszcze dwie osoby i adwokata jako stałego radcę prawnego.
– Te sprawy do naszego śledztwa raczej nie należą.
– Mówiłam o nich dlatego, by wyjaśnić panu porucznikowi, że niekoniecznie musiałam chwytać za młotek dla zdobycia pieniędzy. Można dodatkowo postawić mi zarzut, że 60 000 złotych powinnam wpłacić do końca października, a wyjeżdżam za granicę dopiero w listopadzie. Toteż miałam zamiar pożyczyć tę sumę od kilku moich przyjaciół. Żaden z nich wprawdzie nie mógłby lub może nie ryzykowałby pożyczenia mi całości, natomiast po 15-20 tysięcy zdołają wysupłać. Ostatecznie mam trochę cennej porcelany i sreber. Gotowa jestem to sprzedać. Mieszkanie jest dla mnie sprawą najważniejszą, bo od pięciu lat tułam się po pokojach, bądź przy własnej, dalszej rodzinie, bądź po sublokatorskich. Mam tego po dziurki od nosa. Gdybym nie dostała mieszkania, zdecydowana jestem powrócić na Śląsk.
– To spółdzielnia mieszkaniowa?
– Nie. Trzy rodziny stawiają domek jednorodzinny, a właściwie trzyrodzinny, wolny od kwaterunku. Każdy będzie właścicielem jednego piętra. Przedsiębiorstwo budowlane obiecuje nam, że Sylwestra będziemy obchodzili już pod własnym dachem. Nie bardzo w to wierzę, liczę jednak, że najpóźniej w marcu wprowadzę się na nowe, własne śmieci.
– Pani zeznała, że spotkała na schodach panią Rogowiczowa i razem weszłyście do pani pokoju?
– Tak było.
– A kiedy zaglądała pani do pokoju jubilera czy drzwi były zamknięte na klucz?
– Utarł się zwyczaj, że zamykamy drzwi i zabieramy klucze jedynie” wychodząc z „Carltonu”. Jeżeli ktoś opuszcza swój pokój, lecz jest w pensjonacie, klucz zostawia w drzwiach, a najwyżej go przekręci. Wtedy u pana Dobrozłockiego również klucz tkwił w drzwiach, ale nie był przekręcony.
– Jest pani tego zupełnie pewna?
– Absolutnie. Gdyby drzwi były zamknięte na zamek, w ogóle nie weszłabym do pokoju. Wiedziałabym, że jubilera nie ma. A ja zapukałam i otworzyłam drzwi.
– Czy widziała pani szkatułkę z klejnotami? Może stała na stole?
– Nie. Nie rozglądałam się specjalnie po pokoju, ale ten przedmiot bym zauważyła. Na stole jej nie było. Zdaje się, że leżała tam gazeta i książka.
– Pani wróciła do siebie z Rogowiczowa. Czy pani profesor napomykała o swoich kłopotach?
– Nie. Nic. Tłumaczyła jedynie swoje zdenerwowanie otrzymaniem złej wiadomości z domu. Z tego też powodu przewidywała skrócenie swojego pobytu w Zakopanem, ale nie mówiła o przyczynach zmartwienia. Przepraszała mnie za te niespodziewane odwiedziny, bo nigdy dotychczas tego nie robiła, ale twierdziła, że przy obecnym stanie nerwów nie potrafiłaby usiedzieć bez towarzystwa w czterech ścianach swojego pokoju. Posadziłam ją więc przy stole, poczęstowałam czekoladkami i rozmawiałyśmy. Właśnie dlatego wydaje mi się, że musiałam zejść do jubilera znacznie wcześniej, niż to twierdzi pan porucznik, bo nasza rozmowa trwała co najmniej dziesięć minut albo nawet dłużej.
– Czy w tym czasie słyszały panie kroki na balkonie pierwszego piętra?
– Nie. Telewizor wył jak opętany, a wówczas chyba najgłośniej. Mało mi bębenki w uszach nie popękały.
– A może dotarł do was odgłos trzaśnięcia drzwiami lub brzęk zbitej szyby?
– Nie. Nic z tych rzeczy.
– Panie razem zeszły na telewizję?
– Nie. Kiedy usłyszałyśmy głos inżyniera, że telewizor już gra, pani Rogowiczowa wstała, przeprosiła raz jeszcze za tę niecodzienną wizytę i wyszła. Ja zostałam chwilę, gdyż sięgałam do szafy po sweterek. W salonie zwykle jest dość chłodno.
– Schodząc na dół nie zauważyła pani czegoś szczególnego?
– Nie chciałabym rzucać nieuzasadnionych podejrzeń, ale gdy byłam na wysokości pierwszego piętra, z korytarza wyszedł pan Paweł Ziemak. Z prawej strony korytarza. Oczywiście z prawej strony osoby schodzącej z góry. Właśnie w tej części budynku znajduje się pokój pana Dobrozłockiego, tuż koło tarasu nad salonem. Miałam wrażenie, że malarz jest zmieszany lub czymś podniecony. Nie powiedział do mnie ani słowa, tylko szybko wyminął i zbiegł po schodach na parter do salonu, jak gdyby ktoś go gonił.
– Kiedy pani zeszła do salonu wszyscy już tam byli?
Pani Miedzianowska zastanowiła się.
– Inżynier był, bo jeszcze coś dłubał przy aparacie. Pani Rogowiczowa też była. Malarz, dzieci kierownika, pani Rózia… Chwilę po mnie nadeszła pani Zosia z płaszczem na ręku. Po niej kierownik i pan Krabe. Na ostatku redaktor Burski i portier. A może odwrotnie – portier i dziennikarz. Pamiętam, że redaktor uczynił uwagę: „jesteśmy w komplecie prócz pana Dobrozłockiego”. Wtedy Rózia zerwała się ze swojego miejsca i pobiegła zanieść jubilerowi herbatę.
– A co działo się później, już po odkryciu wypadku z jubilerem, gdy część towarzystwa wróciła do salonu?
– Na ekranie akurat zaczęła się „Kobra”. Pan Żarski ironicznie zauważył, że „no to mamy «Kobrę» u siebie”. Nikt nie patrzył na ekran. Wszyscy byli bardzo zdenerwowani wypadkiem. Toczyła się jakaś bezładna rozmowa, ale kto o czym mówił, nie umiałabym powtórzyć.
– Czy wychodzili z salonu?
– Na górę nikt nie wchodził, lecz z salonu wychodzili prawie wszyscy. Do łazienki, do jadalni napić się wody. Ludzie różnie reagują w takich przypadkach. Ja także wychodziłam do łazienki.