Выбрать главу

– A może ktoś wyszedł na dwór?

– Nie. Tego nie widziałam. Padał zresztą deszcz. Ludzie kręcili się trochę jak błędni. Tylko inżynier i Rogowiczowa, którzy mieszkają na parterze, poszli do swoich pokoi, ale i oni szybko powrócili. Pani Rogowiczowa, jeśli sobie dobrze przypominam, narzuciła blezer, a Żarski przyniósł papierosy. Częstował obecnych. Nawet ja skorzystałam z tego poczęstunku, chociaż zasadniczo nie palę.

– Przypomina pani sobie wejście dwóch młodych ludzi?

– Tak. Przyszli po panią Zosię, ale redaktor szybko ich spławił.

– Jak byli ubrani? Może mieli zabłocone ręce lub ślady błota na ubraniu?

– Byli w granatowych płaszczach ortalionowych, takich, jakie teraz należą do najmodniejszych. Płaszcze mieli mokre, bo padał deszcz. Ale ręce mieli chyba suche i czyste, bo witali się z panią Zosią. Nie wyciągaliby do niej mokrych, a tym bardziej brudnych rąk.

– Jak zareagowali na wiadomość o wypadku?

– Byli zaskoczeni i zmartwieni. Nie mogli po prostu zrozumieć, w jaki sposób zdarzyła się ta cała historia z panem Dobrozłockim.

– Nie udawali?

– Na pewno nie są takimi aktorami.

– A potem?

– Nie upłynęło pięć minut, jak przyjechało pogotowie. Zaprowadziłam lekarza na górę, a za chwilę zjawili się panowie. Resztę wiecie.

– Wróćmy jeszcze na chwilę do osoby inżyniera Żarskiego – zadecydował podporucznik – pani go nie lubi?

– Ani lubię, ani nie lubię. Po prostu jest dla mnie niczym. Jak powietrze, czy zeszłoroczny śnieg.

– Jednak chcielibyśmy dowiedzieć się, co to za człowiek. Pracowaliście państwo razem, w jednej instytucji?

– To jest zero. Kompletne zero. Nie mężczyzna, tylko dziwkarz. Człowiek pozbawiony jakichkolwiek ambicji.

– Inżynier, na chyba dobrym stanowisku. Poza tym trochę artysta.

– Jaki tam artysta! Twórca ckliwych melodyjek, do których podobni grafomani dorabiają tekst.

– Chyba jednak nie jest pozbawiony zdolności?

– Zdolny jest. Może nawet do wszystkiego. Tylko, że brak ambicji nie pozwala mu wykorzystać tych zdolności. Jego twórczość zawodowa to pójście po najmniejszej linii oporu. Tylko żeby poszło w świat i przyniosło tantiemy. Miał dobrą posadę, dającą duże możliwości na przyszłość. Ale tam trzeba było przysiedzieć fałdów, więc pan Żarski szybko przeniósł się na inną, gorszą i gorzej płatną, ale bez żadnej odpowiedzialności i taką, gdzie nie potrzebuje się przepracowywać.

– Ma powodzenie u kobiet.

– Nie wiem, co one w nim widzą.

– A jednak pan Żarski – podporucznik udawał, że broni inżyniera – umie być czarujący w towarzystwie, dobrze tańczy i potrafi zabawić zarówno mężczyzn, jak i panie.

– O! Bawidamek z niego doskonały. I nie przebiera. Każda dla niego dobra. Za to nie na długo. A na zabawach, byle tylko miał pieniądze, zna się pierwszorzędnie.

– Jednak ma te pieniądze. Często bywa w Zakopanem, w lokalach, a to kosztuje. Kobiety też, nawet najbardziej bezinteresowne i one kosztują.

– Podobno – uśmiechnęła się pani Miedzianowska – te bezinteresowne są najdroższe.

– Tak twierdzą ludzie doświadczeni. Inżynierowi jednak starcza na wszystko pieniędzy.

– Nawet i na grę w karty.

– Lubi grać? Brydż czy poker?

– Wszystko. Byle drogo. To w ogóle gracz. Trzeba mu przyznać, że ma zimną krew i umie ryzykować. Głośna była jego historia przed chyba sześciu laty. Adam miał wówczas tyle długów, że w ogóle nie brał pensji i winien był sporo pieniędzy wszystkim kolegom biurowym i innym swoim znajomym. Wysłano go do Warszawy po odbiór jakiejś poważnej sumy.

– Podjął te pieniądze z kasy, było tego ponad sto tysięcy złotych i pojechał prosto na wyścigi.

– Przegrał wszystko?

– Nie. Przeciwnie. Wygrał. Tyle, że spłacił długi i jeszcze przez parę tygodni szastał pieniędzmi na prawo i lewo. A przecież gdyby przegrał, wyleciałby z pracy i powędrował na parę lat do więzienia.

– Miał szczęście.

– On ma zawsze szczęście. W karty przeważnie wygrywa. We Wrocławiu brzydko wyrażali się o tej passie, ale nikt go za rękę nie złapał. Ten człowiek przy swoich zdolnościach, gdyby tylko miał ambicję zostania kimś, zaszedłby wysoko. Ale on niczego poza chęcią użycia nie pragnie.

– Zna się też na radioodbiornikach, telewizorach.

– O tych zdolnościach Adama przekonałam się dopiero dzisiaj. Trzeba mu jednak przyznać, że telewizor naprawił.

– Czy pani zna nazwisko, lub choćby imię tej pani – sympatii inżyniera z „Granitu”?

– Nie, nie znam. Widziałam ją tylko kilka razy. W kawiarni, a nawet tu w „Carltonie”, bo przychodziła do Adama. Wysoka, zgrabna blondynka. Ale to już nieaktualne. Teraz na tapecie jest rudy kociak z Domu Rzemiosła.

– A czy pan Dobrozłocki znał tę blondynkę?

Pani Miedzianowska popatrzyła zdziwiona na obu oficerów. Pytanie wydawało jej się całkowicie niestosowne.

– Pan Dobrozłocki był poważnym człowiekiem. Przyjechał do Zakopanego pracować, a nie uganiać się za młodymi dziewczynami. Być może, że widział tę panią na korytarzu pensjonatu, ale jej na pewno nie znał. Też podejrzenia!

– Może to właśnie ta blondynka była sprawcą napadu na jubilera?

– Przecież już mówiłam, że ostatnio Adam jej unikał. Już tu nie przychodziła.

– Znała jednak drogę i mogła wiedzieć, że jubiler posiada w pokoju kosztowną biżuterię?

– Nie przypuszczam. Pan Dobrozłocki nie zwierzał się nam. Wprawdzie pani Zosia coś na ten temat wspominała, ale nikt tego nie brał poważnie. Nie sądzę też, żeby Adam wówczas, kiedy interesował się tą panią, nie miał nic lepszego do roboty, tylko opowiadać jej o panu Dobrozłockim. Zasadą inżyniera jest nie tracić czasu, szybko dobić do celu i szybko się wycofać.

– Czy miałaby pani nam jeszcze coś do powiedzenia?

– Nic. Nic więcej nie wiem. Nie wiem i nie domyślam się, kto mógł dokonać napadu na jubilera. Na pewno nie ja.

Po usłyszeniu sakramentalnej instrukcji, w jaki sposób należy podpisywać protokół oraz uwagi, że wolno jej iść do siebie na górę, lecz nie należy się jeszcze kłaść spać, pani Miedzianowska opuściła jadalnię.

– Cwana babka – zauważył podporucznik – ma zimną krew i nie traci panowania nad sobą. Wsiadłem na nią z góry, a ona nawet okiem nie mrugnęła.

– Jeżeli naprawdę jest niewinna, to czego miała się przestraszyć?

– W czasie przesłuchiwania każdy z nich jest niewinny. Każdy ma alibi, żaden z nich nie mógł tego zrobić. A jednak jubiler jest w szpitalu, a jego biżuteria nie wiadomo gdzie ukryta. Jeden z tych niewinnych rozwalił mu łeb. Ale który?

To pytanie podporucznika pułkownik pozostawił bez odpowiedzi. Wyraz twarzy starego oficera milicji świadczył jednak dobitnie, że jeżeli nie zna jeszcze ostatecznego rozwiązania zagadki, to jest tego bliski.

Rozdział XII

– Chciałbym pana prosić, poruczniku – zaproponował pułkownik – abyśmy raz jeszcze zastanowili się nad tajemniczym telefonem pana Dobrozłockiego. To może stanowić klucz do rozwiązania dzisiejszej zagadki. A jeśli nawet nie klucz, to poważny ślad. Obejrzyjmy ponownie książkę telefoniczną „Carltonu”.

Sierżant protokołujący zeznania zerwał się zza stołu i za chwilę przyniósł książkę, w której wczasowicze notowali swoje rozmowy telefoniczne. Obydwaj oficerowie uważnie przestudiowali wszystkie zapisy za okres ostatnich trzech tygodni, to jest od pierwszego dnia pobytu jubilera w Zakopanem.

– Dobrozłocki ani razu nie telefonował do FWP „Granit”. Jedynie dzisiaj znajdujemy jego zapis pod tym numerem. W ogóle Dobrozłocki nigdy nie korzystał z połączeń miejscowych. Wszystkie adnotacje wskazują na rozmowy z Warszawą. Powtarzają się dwa numery. Jeden wywoływano wieczorem, drugi w godzinach porannych. Nie jest żadną sztuką domyślić się, że ten pierwszy jest numerem telefonu domowego jubilera, a drugi jakiegoś urzędu, prawdopodobnie Centrali Jubilerskiej, którą złotnik regularnie informował o postępie swoich prac przy przygotowywaniu klejnotów na wystawę. Ciekawe, że dopiero dzisiaj, na piętnaście minut przed napadem, ten człowiek po raz pierwszy zadzwonił do kogoś w Zakopanem. Musiał to być terminowy i ważny telefon, skoro, jak to przypomina sobie redaktor Burski, w czasie jego pobytu w pokoju jubilera, ten kilkakrotnie sprawdzał godzinę. Widocznie miał dzwonić do „Granitu” w ściśle oznaczonym terminie.