– A może pokojówka mogłaby powiedzieć coś więcej na ten temat – zauważył podporucznik.
– Sądzę, że byłoby wskazane zapytać zarówno Rózię, jak kierownika i portiera. Może będą mogli udzielić nam informacji nie tylko o tym telefonie, ale także o zwyczajach złotnika. Może Dobrozłocki nigdy sam nie dzwonił, tylko zawsze telefonowano do niego? To nie pozostawia żadnych śladów w książce rozmów. Co znaleźliście w jego kieszeniach w pokoju?
Podporucznik wskazał kilka przedmiotów leżących na stole i przykrytych chusteczką.
– Poza bielizną i ubraniem, kompletem narzędzż snycerskich i kilkoma niedokończonymi pierścionkami i broszkami ze srebra, reszta znajduje się na stole. Przeglądałem te rzeczy przed przyjściem pana pułkownika, ale nie znalazłem niczego godnego uwagi.
Na stole leżał portfel, portmonetka, książeczka PKO, dwa długopisy, wieczne pióro, kieszonkowy scyzoryk, komplet papieru listowego i kalendarzyk. Pułkownik sięgnął po portfel i uważnie przejrzał jego zawartość. Były tam dwie pięćsetki, osiem setek, kilkadziesiąt złotych w mniejszych banknotach i kilka znaczków pocztowych. Oficer milicji odwrócił portfel i otworzył klapkę, odsłaniającą wewnętrzną kieszeń, tak zwany popularnie „zaskórniak”. Było tu trochę bonów dolarowych PKO i jeden banknot – rubel radziecki z datą sprzed pięciu laty, z dedykacją „na szczęście” i jakimś nieczytelnym podpisem.
– Nic ciekawego – powtórzył podporucznik.
Z kolei pułkownik sięgnął po kalendarzyk. Przy datach figurowały notatki – godziny, nazwy kawiarni, nazwiska. Były to widocznie odnotowane dla lepszego zapamiętania umówione spotkania. Wszystkie zapisy kończyły się we wrześniu. Rubryki października były zupełnie puste.
Na końcu kalendarzyka znajdowało się miejsce na notatki i alfabetyczny spis adresów i telefonów. Tę część kalendarzyka pułkownik przestudiował najstaranniej i na jego twarzy odzwierciedliło się rozczarowanie. Adresy i numery telefonów dotyczyły wyłącznie Warszawy.
Tymczasem do jadalni weszli sprowadzeni przez milicjanta kierownik pensjonatu, pokojówka Rózia i portier Jasio.
– Proszę sobie przypomnieć, czy pan Dobrozłocki często korzystał z telefonu?
– Wszystkie telefony są zapisane w książce rozmów – wyjaśnił kierownik.
– Zdarza się, że roztargnieni goście zapominają o wpisaniu jakiejś rozmowy, a zwłaszcza miejscowej, które ulatują z pamięci natychmiast po odłożeniu słuchawki.
– To niepodobne do pana – Dobrozłockiego. On zawsze był bardzo akuratny – Rózia broniła jubilera.
– Inni, owszem, nieraz zapominają, a najczęściej pani Zosia i pan inżynier. Pan Dobrozłocki dzwonił tylko do Warszawy.
– Czyżby jubiler, który od lat przyjeżdża do Zakopanego, nie miał tutaj znaj ornych i przyjaciół?
– Ma ich sporo – odpowiedział kierownik – ale w tym roku pan Dobrozłocki prosił mnie od razu po przyjeździe, abym nikomu nie wspominał o jego pobycie w Giewontowie. Chciał to ukryć po prostu dlatego, aby nie przeszkadzano mu w pracy. Całymi dniami przecież jubiler nie opuszczał nie tylko willi, ale nawet swojego pokoju, pracując po czternaście godzin na dobę przy wykańczaniu biżuterii.
– I nie dzwoniono do niego z miasta?
– Nigdy nie odbierałam takich telefonów – oświadczyła Rózia.
– Ani ja – dodał portier Jasio.
– W czasie, gdy Dobrozłocki telefonował, pani Rózia sprzątała w jadalni, a panowie – tu pułkownik zwrócił się do kierownika i portiera – byli w kuchni na dole. Rozmównica przytyka do jadalni, oddzielona od niej tylko cienką ścianką działową. Tuż koło rozmównicy są schody wewnętrzne, prowadzące do kuchni. W tych warunkach, nie mam oczywiście na myśli podsłuchiwania z premedytacją, nietrudno posłyszeć treść rozmów telefonicznych. Sam to stwierdziłem, kiedy sierżant telefonował przed godziną do szpitala, aby dowiedzieć się o stan zdrowia pana Dobrozłockiego. Siedząc na krześle przy ścianie doskonale słyszałem każde jego słowo wypowiadane w sąsiedniej kabinie. Może więc państwo słyszeli chociaż jakiś fragment ostatniej rozmowy jubilera? Może pojedyncze słowa?
– Niestety, nic nie słyszałem – powiedział kierownik.
– Dopiero kiedy pan Dobrozłocki wszedł do jadalni i sam mi o tym powiedział, dowiedziałam się, że telefonował – poinformowała Rózia.
– Ja również nie słyszałem – rzekł portier.
– Pan Dobrozłocki zapisał w książce rozmów, że dzwonił do domu wczasowego „Granit”. Czy ktoś telefonował kiedyś do niego stamtąd?
I tym razem padły trzy odpowiedzi przeczące.
– W „Granicie” portierem jest Stasiek Rubiś – zauważył Jasio – to mój dobry przyjaciel. Zaraz pójdę do niego i dowiem się. Jeżeli to on odbierał telefon, musiał zapamiętać, kogo prosił do kabiny.
– Dziękuję za dobre chęci – odpowiedział pułkownik – ale w tej chwili dochodzi pierwsza w nocy. Trochę za późno na budzenie mieszkańców „Granitu”. Natomiast z samego rana, jeżeli będzie to jeszcze potrzebne, skomunikujemy się z panem Rubisiem. A może z „Granitu” telefonowano czasami do innych gości „Carltonu”?
– A, stale dzwoni ta pannica – powiedziała Rózia.
– Jaka?
– Ta blondynka, którą inżynier kilka razy przyprowadzał do „Carltonu”. Ale on ma jej już dosyć. Kiedy dzwoni teraz, to pan Żarski ciągle tłumaczy się brakiem czasu. Nieraz każe mi mówić, że nie ma go w domu. Najpierw zawracał jej głowę, a obecnie unika. Ale czego mogła się spodziewać na wczasach?
– Pani Zosia mówiła, a pani Zosia zawsze wszystko wie, że inżynier znalazł sobie innego kociaka. Dla odmiany ruda jak marchew. Poznał ją w kawiarni.
– Ozy tylko do inżyniera były telefony z „Granitu”?
– Przynajmniej ja innych nie odbierałam. A ponieważ na dole mieszkają tylko dwie osoby, inżynier i pani profesor, ja przyjmuję telefony aż do kolacji. Po kolacji do aparatu podchodzi zwykle pan Jasio. Jeżeli był do kogoś telefon, to jedynie do pani profesor, która sama podeszła do aparatu na dźwięk dzwonka. Ale to chyba niemożliwe, bo ani razu nie widziałam, żeby pani profesor biegała do telefonu…
– Ja też nie odbierałem telefonu z „Granitu” do żadnego z gości.
– Kierowniczka „Granitu”, która jest przyjaciółką mojej żony, nieraz telefonuje tutaj, ale obecnie żona jest w Czechosłowacji, a przyjaciółka o tym wie – dodał kierownik.
Pułkownik podziękował zebranym. Gdy cała trójka opuściła jadalnię, zatarł z zadowoleniem ręce:
– Został nam jeszcze jeden klient do przesłuchania. – Tak jest – przytaknął podporucznik – sierżancie – rzekł – dawajcie tu tego malarza!
Mimo młodego wyglądu Paweł Ziemak wyjaśnił w swoich personaliach, że ma już 41 lat. Skończył Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie obecnie mieszka. Żonaty, czworo dzieci. Zeznawał głosem spokojnym, starał się panować nad sobą.
– Proszę nam opowiedzieć o swojej bytności w pokoju pana Dobrozłockiego.
– Po obiedzie pan Dobrozłocki pokazywał biżuterię, którą przygotowuje na międzynarodową wystawę we Florencji. W czasie studiów na Akademii interesowałem się trochę metaloplastyką. Przez pewien czas miałem nawet zamiar specjalizować się w tej dziedzinie, w końcu jednak pozostałem przy malarstwie. W każdym bądź razie znam się trochę na metaloplastyce. Przy wszystkich nie powiedziałem ani słowa krytyki, bo czyż tacy laicy mogą znać się na sztuce? Banda snobów i zwykłych mieszczan? Za to przemyślałem tę sprawę. Biżuteria była okropna. Na jej widok chciało się wyć z rozpaczy. Podrabianie Odrodzenia i zwykłe szablonowe świecidełka do noszenia na szyi lub też w uszach przez podobne snobki jak nasza Zosia, tylko mające więcej pieniędzy – to świętokradztwo. A przecież z tego złota, brylantów i rubinów można było stworzyć ciekawą rzecz. Zrobiłem nawet kilka szkiców. Szczególnie jeden mi się udał.