Tu malarz sięgnął do kieszeni marynarki, wydobył z niej szkicownik i pokazał podporucznikowi rysunek złożony z krzyżujących się linii, przedstawiających ni to piramidę, ni to jeża.
– To byłoby dopiero wspaniałe! Mam już nazwę dla tej rzeźby – „Los człowieka”.
– Był taki film radziecki.
– To co z tego?
– A jakby się to nosiło?
– Na miłość boską, skończcie wreszcie z użytkownością w sztuce! Sztuka musi być czysta, wyprana z wszelkich dodatkowych elementów jak użytkowość, wartość, funkcjonalność et caetera. Przy tym złocie i tych kamykach kompozycja i bryła muszą być wszystkim, bo niestety, nie da się zmienić koloru.
– Słucham pana dalej – powiedział podporucznik, nie dając się wciągnąć na nieznany sobie grunt dyskusji o wyższości „czystej sztuki”.
– Po kolacji wróciłem na górę, jeszcze raz obejrzałem moje projekty i postanowiłem odbyć zasadniczą rozmowę z jubilerem. Ostatecznie w pewnej mierze ten człowiek też jest artystą i powinien zrozumieć, że fabrykując te okropności dopuszcza się strasznej zbrodni. Poszedłem więc do niego. Wytłumaczyłem mu, że te cacka trzeba zniszczyć…
– Potłuc młotkiem?
– Właśnie! Użyłem nawet tego zwrotu. Pokazałem swoje rysunki i tłumaczyłem, w jaki sposób je odtworzyć. A pan Dobrozłocki uśmiechnął się i powiedział „a kto to kupi?”. Nic dziwnego, że na takie łączenie sztuki z pieniędzmi porwała mnie szewska pasja i powiedziałem jubilerowi kilka słów do słuchu. Aż mu w pięty poszło. Jak można łączyć sztukę z pieniędzmi?!
– Ale przecież i pan z czegoś żyje? Pracuje pan jako plastyk w jednym z zakładów przemysłowych. Wykonuje pan zamówienia dla różnych instytucji, wystawia pan rachunki za swoje prace.
– Muszę to robić, ale wcale się tym nie chlubię. Życie zmusza artystów do robienia rzeczy przeciwnych nieraz naszemu powołaniu. Co innego, gdy wykonuję zamówienie dla klienta stawiającego ściśle określone warunki, a co innego, gdy tworzę dzieło sztuki. Pracuję nad nim, nie dbając o pieniądze. Jeżeli ktoś je kupuje, dowodzi tym swojego dobrego gustu.
– Czy idąc do jubilera, zabrał pan ze sobą młotek?
– Po co?
– Żeby potłuc tę biżuterię.
– Nie brałem. Z góry przypuszczałem, że Dobrozłocki nie skorzysta z tej jedynej szansy, jaką chciałem mu dać. Ale moim obowiązkiem było powiedzieć to wszystko, co mu powiedziałem.
– Łącznie z nazwaniem go druciarzem i trzaśnięciem drzwiami?
Malarz zmieszał się.
– Np… Tak, przyznaję, trochę się uniosłem i później tego żałowałem. Mam taki porywczy charakter.
– Co pan robił po wyjściu od jubilera?
– Wróciłem do siebie, ale z tego zdenerwowania niczego nie mogłem robić. Tym bardziej, że Żarski reperował telewizor i hałasował. Posiedziałem chwilę w swoim pokoju, ale ponieważ nie mogłem tam długo wytrzymać, zajrzałem do pani Miedzianowskiej. Jej nie było i wstąpiłem do Burskiego. Opowiedziałem mu o całym zajściu, redaktor tłumaczył mi, że nie powinienem gniewać się na człowieka tyle ode mnie starszego. Zaofiarował swoją pomoc i zaproponował, że pójdzie do Dobrozłockiego i powie mu w moim imieniu, że nie żywię urazy do jubilera. Zgodziłem się. Potem chwilę gadaliśmy. Wróciłem następnie do siebie, a Burski zszedł na dół.
– Nie widział go pan więcej?
– Nie. Burski nie przyszedł do mnie po powrocie od jubilera i nie wiem, czy z nim rozmawiał. Sie- dzieliśmy wprawdzie parę godzin razem w salonie, ale w obecnej sytuacji rozmowa nie kleiła się.
– Nie mówię o Burskim. Pytałem, czy widział pan potem Dobrozłockiego?
– Nie, nie widziałem.
– Na pewno?
– Na pewno.
– W takim razie do kogo pan wchodził na kilka minut przed zejściem na telewizję?
– To nie było” na kilka minut przed telewizją, to było bezpośrednio przed zejściem na dół. Gdy inżynier nas zawiadomił, że telewizor zreperowany, schodziłem na dół. Postanowiłem po drodze zajrzeć do Dobrozłockiego i przy okazji powiedzieć mu, że już nie gniewam się na niego i może nadal robić te szkaradzieństwa. Ale jubilera nie było w pokoju i wobec tego zszedłem na dół.
– Nie było jubilera w pokoju?
– Zapukałem, a gdy nikt nie odpowiedział, nacisnąłem klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Klucz tkwił wprawdzie w zatrzasku, ale go nie otwierałem. Kiedy pukałem do drzwi, to z sąsiedniego pokoju wyszła pani Zosia. Powiedziałem do niej, że jubilera nie ma u siebie. Pani Zachwytowicz odrzekła, że „widocznie zszedł już na dół” i sama zaczęła schodzić po schodach. Poszedłem za nią. Zdziwiłem się jednak nieobecnością Dobrozłockiego w salonie. Przypuszczam, że w tym czasie kiedy pukałem do drzwi, jubiler leżał już nieprzytomny.
– Kiedy pan schodził na dół, młotek leżał na kanapce?
– Nie widziałem. Nie zwróciłem na to uwagi.
– Przesłuchaliśmy zatem jeszcze jednego niewinnego – z sarkazmem powiedział podporucznik, gdy malarz podpisał protokół i opuścił jadalnię. – Pozostaje tylko przyjąć, że pan Dobrozłocki popełnił w wyrafinowany sposób samobójstwo. Najpierw przystawił drabinę do balkonu, potem wybił szybę, wyrzucił za okno kasetę, biżuterię przemyślnie ukrył, wreszcie zszedł na dół, przyniósł stamtąd młotek, walnął się nim w głowę i miał jeszcze tyle sił, aby młotek odnieść na miejsce. Wrócił do swojego pokoju i pozwolił sobie na zemdlenie dopiero po przekroczeniu progu. Czegoś podobnego świat nie widział! Oszaleć można!
Narzekania młodszego kolegi wywołały uśmiech na zamyślonej twarzy pułkownika.
– No tak – pokiwał głową – sytuacja jest dość skomplikowana.
– I musiało to właśnie na mnie trafić! Powinien się z tym męczyć komendant albo jego zastępca. Co za pech! Jeżeli nie znajdę przestępcy, dostanę po uszach, że zawaliłem sprawę.
– A skoro go znajdziecie, cała zasługa wam przypadnie.
– Znajdę! Prędzej bym znalazł ucho od śledzia. Każdy niewinny, każdy ma alibi. Jeden drugiego kryje swoimi zeznaniami i tak w kółko.
– Proponuję, panie poruczniku, aby teraz wstąpić do pokoi pensjonariuszy, wyjaśnić i sprawdzić pewne szczegóły. Chciałbym także popatrzyć na pokój jubilera, obejrzeć drabinę i jej zwykłe miejsce. Później naradzimy się nad dalszymi krokami w tej sprawie.
– Chodźmy. Do kogo najpierw wstąpimy?
Po zapukaniu i usłyszeniu głosu inżyniera „proszę”, pułkownik nacisnął klamkę. Żarski siedział przy stole. Był ubrany. Czytał książkę.
– Podziwiam pana nerwy – zauważył podporucznik – w takiej chwili może pan zajmować się lekturą.
– To fachowa książka. Znakomita, gdy człowiek jest czymś przybity lub podenerwowany. Pozwala na oderwanie się od rzeczywistości.
– Panie inżynierze – powiedział pułkownik – chcę zadać panu kilka drobnych pytań.
To mówiąc, oficer milicji wydobył z kieszeni notes i długopis.