Pan Dobrozłocki pedantycznie zawinął pierścionek w ściereczkę z irchy, schował do kasetki i wydobył następny skarb. W świetle elektrycznej lampy, wiszącej nad stołem, zaświeciła jaskrawym światłem piękna kolia. W otoczeniu drobnych, mieniących się wszystkimi barwami tęczy brylantów, rubiny wyglądały jak dwie duże, krwawe łzy.
– Ach, jakie to cudo! – pani Zosia nie mogła ukryć swojego zachwytu.
Jubiler podał jej kolię.
– Jest naprawdę wspaniała – zachwycała się pani Basia, podczas gdy jej sąsiadka zakładała piękne klejnoty na szyję – wygląda pani czarująco. Gdyby pani założyła ją idąc do „Jędrusia”, wszystkie baby pękłyby z zazdrości.
– Niestety – sprzeciwił się pan Dobrozłocki – z całego serca chciałbym zrobić naszej kochanej Zosieńce tę grzeczność, lecz to przecież nie są moje klejnoty. Ja tylko dałem swoją wiedzę i swoją pracę. Kamienie i platynę otrzymałem z Centrali.
– Szkoda – westchnęła pani Zosia – pani Róziu, ładnie wyglądam? – zapytała pokojówki, która właśnie przyszła sprzątnąć ze stołu.
– Ii… tam ładnie! Jakby pani Zosia miała krew na piersi. Takie kamienie nieszczęście przynoszą.
– Pani Rózia powtarza jedynie znany przesąd, że rubiny są klejnotami przynoszącymi nieszczęście. Przesąd ten bardziej jest uzasadniony wobec brylantów niż rubinów. Każdy ze znanych, wielkich brylantów splamiony został krwią nieraz dziesiątków ludzi, zanim dotrwał do naszych czasów. Rubiny nie mają takiej krwawej historii – bronił swoich butonów jubiler.
Pani Zosia jeszcze kilka razy pokręciła szyjką, przejrzała się w dużym lustrze, wiszącym przy wejściu do jadalni i z westchnieniem zdjęła i oddała Dobrozłockiemu jego klejnoty.
Oglądając i przymierzając klejnoty panie dostały wypieków, a tymczasem Dobrozłocki wyciągał ze swojej szkatuły nowe paczuszki.
– A to pierścionek z tej samej kolekcji – brylant w platynie. Ten sam szlif i taka sama oprawa. Do tego brylantowe klipsy. Te brylanty są oczywiście mniejsze, mają też kilka węgielków, lecz są tej samej wody. Razem doskonale dobrany komplet.
– Akurat dla kobiety pracującej, na przykład jakiejś maszynistki lub żony urzędnika poczty – roześmiał się dziennikarz.
– Zdarzało się niejednokrotnie, że maszynistki wychodziły za mąż za swoich szefów-milionerów – zauważyła pani Basia. – Nie ma się pan z czego śmiać.
– Nie słyszałem o takiej historii w Polsce.
– Komplet nie jest przeznaczony na sprzedaż w kraju. Mam jednak nadzieję, że znajdzie zbyt za granicą. Jego cena: siedem tysięcy dolarów. Nawet niedrogo, biorąc pod uwagę staranny dobór klejnotów, ich wielkość i blask.
– Dziękuję, nie kupię – powiedział inżynier.
– A szkoda – rzuciła pani Basia – dałby pan ten komplet temu kociakowi z „Orbisu”, którego wczoraj tak pan pożerał wzrokiem. Pewnie byłaby rekompensata.
– I kto w tym towarzystwie mówi o kociakach?
– odciął się inżynier.
– Swoją drogą dziwię się – zauważył dziennikarz
– że „Jubiler” dał panu do ręki taką kolekcję klejnotów. Na nasze pieniądze warte to przecież około miliona złotych.
– Byliśmy w sytuacji przymusowej – wyjaśnił Dobrozłocki – termin wystawy zbliżał się i mogłem zdążyć przed otwarciem targów we Florencji pracując bądź u siebie w domu, bądź w „Carltonie”. Domyśla się pan chyba, że klejnoty są wysoko ubezpieczone, zresztą swoją wartość osiągnęły dopiero po ukończeniu przeze mnie roboty. Wartość złota i poszczególnych kamieni przed oszlifowaniem i oprawą była, jak już państwu powiedziałem, co najmniej sześciokrotnie niższa niż w tej chwili. Poza tym większość tych brylantów nie jest nawet własnością Centrali. Przed wojną prowadziłem duży zakład jubilerski w Warszawie, w gmachu hotelu „Bristol”. Z tamtych czasów pozostały mi dobre stosunki z handlarzami diamentów z Amsterdamu. Gdy kompletowaliśmy kamienie do kolii i butonów, otrzymałem od moich holenderskich przyjaciół całą kolekcję diamentów do wglądu i w komis. Ponadto – dodał jubiler nie bez pewnej dumy – moje słowo i mój prywatny majątek są także poważną gwarancją.
– No tak – zgodził się redaktor Burski – ja bym jednak na pana miejscu nie ryzykował.
– Gdyby pan całe życie miał do czynienia z klejnotami, traktowałby je pan jak zwykłe kamienie. Są nimi zresztą naprawdę. Oczywiście, nie ryzykowałbym zabrania ich ze sobą do domu wczasowego, ale przecież „Carlton” to niezupełnie dom wczasowy. Mogą tu zatrzymywać się jedynie członkowie naszego stowarzyszenia. Obcych się nie przyjmuje. Wiedziałem również, że w październiku będzie zaledwie kilka osób. Gdy wychodzę z pensjonatu, zawsze zamykam klejnoty w szkatułce, szkatułkę w walizce, a walizkę w szafie. Ryzyko jest więc znacznie mniejsze, niż pan sądzi.
– Dziękuję państwu – pani profesor wstała od stołu – chyba położę się na pół godziny, bo bolą mnie nogi po tym łażeniu po górach. Ale było bardzo miło
– dodała – wcale nie żałuję, że pani Basia wyciągnęła mnie, starą, na taką eskapadę.
– Dochodzi szósta – oznajmił inżynier – wyskoczę do kawiarni „Ameryka” na kawę. Pójdzie pan, redaktorze?
– Dziękuję, ale mam trochę pracy.
– A pani, Zosiu?
– Nie, na razie muszę zatelefonować, może wpadnę później, w tej chwili nie jestem jeszcze zdecydowana.
– Trudno, pójdę sam. Zobaczymy się przy kolacji, a później „Kobra”.
– Boję się – dodała pokojówka Rózia – że nici z dzisiejszej „Kobry”. Telewizor zupełnie wysiadł. Nic tylko „materace” i „materace”.
– Po powrocie wezmę się do niego. Pewnie rozstrojony.
– Liczymy na pana, inżynierze.
– A może przyda się panu do tego znaleziony przeze mnie młotek – złośliwie zauważyła pani Zosia, lecz tym razem inżynier nie dał się sprowokować.
Całe towarzystwo powoli rozchodziło się. „Carlton” to duża willa, licząca około dwudziestu pokoi. Na dole pensjonat rozporządza dużym salonem, urządzonym jak ogród zimowy. Tu też znajduje się telewizor. Szeroki korytarz łączy salon z jadalnią, położoną w przeciwległej części budynku. Do tego korytarza w samym środku przylega niewielki, kwadratowy hall, z którego prowadzi wejście na oszklony ganek. Z hallu jest także zejście do suteren, gdzie znajdują się kuchnie i pomieszczenia gospodarcze. Do hallu przytyka mała rozmównica telefoniczna. Poza tym z korytarza prowadzą drzwi do łazienki i ubikacji oraz czworo drzwi do czterech pokojów. Znajdują się one po przeciwległej stronie hallu. Każdy z tych pokoi ma wyjście na mały taras, biegnący wzdłuż południowej ściany budynku. Z tarasu schodki prowadzą na dół. Tu znajduje się trawnik, za nimi wewnętrzna uliczka, wiodąca do sąsiedniej willi „Sokolik”. „Sokolik” wobec małego napływu gości w październiku, był obeciie nieczynny. Mieszkała w nim tylko służba. Druciana siatka oddziela „Carlton” od sąsiadującego z nim gęstego, młodego lasku. Po drugiej stronie ulicy Ku Skcczni, w takim samym lesie, stoi szeregiem kilkanaście nowych will.
Na pierwszym piętrze „Carltonu” znajduje się dziesięć pokoi. Dwa z nich zajmuje kierownik z rodziną. Są tu również dwie łazienki. Jedna do wyłącznej dyspozycji kierownika, przedmiot ciągłych zadrażnień z gośćmi pensjonatowymi, gdyż w tej drugiej wiecznie psują się rury i całymi miesiącami jest nieczynna. Dziwnym trafem konserwacja i naprawa „prywatnej” łazienki są zawsze bardziej trwałe. Z korytarza na pierwszym piętrze można również wyjść na obszerny taras nad salonem. Poza tym wzdłuż południowej ściany budynku biegnie długi, wspólny dla wszystkich pokoi balkon. Odpowiada on tarasowi na parterze.
Drugie piętro jest nieco mniejsze. Liczy tylko sześć pokoi. Nie ma łazienki, a jedynie prysznic. Ale i tu pokoje od południowej strony mają taki sam balkon.