W sąsiednim pokoju pułkownik poprosił literata, aby zademonstrował, w jaki sposób wyglądał przez szybę. Pan Krabe podszedł do zapuszczonej na drzwiach zasłony i nieco jej uchylił. Stojąca w pobliżu uliczna latarnia jarzeniowa i światła palące się w sąsiednich pokojach wyraźnie oświetlały balkon i drabinę opartą o balustradę.
– Panowie widzą, że nie można było nie zauważyć tej drabiny.
Następną wizytę oficerowie milicji złożyli redaktorowi Burskiemu, mieszkającemu na drugim piętrze.
– Przepraszam, tylko dwa pytania – rzekł na wstępie pułkownik.
– Ależ proszę! Jeśli trzeba, nawet więcej.
– Czy ktoś wchodził do Dobrozłockiego podczas pańskiego tam pobytu?
– Zapomniałem o tym panom powiedzieć. Wszedł na chwilę pan Krabe, ale widząc, że jubiler nie jest sam, przeprosił i natychmiast wyszedł. Uleciało mi to z głowy przy składaniu zeznań.
– Ozy zauważył pan, która była godzina, gdy razem z panem Dobrozłockim wychodziliście z jego pokoju?
– W czasie naszej rozmowy jubiler kilkakrotnie spoglądał na zegarek. Pytałem go nawet, czy wychodzi lub ma umówione spotkanie. Odpowiedział, że nie wychodzi, lecz musi załatwić terminowy telefon. Zwykle tak bywa, że kiedy jedna osoba spojrzy na zegarek, to druga odruchowo robi to samo i dlatego dobrze pamiętam, że wyszliśmy z pokoju kwadrans przed dziewiątą.
Kiedy oficerowie milicji opuścili pokój dziennikarza, podporucznik spostrzegł ze zdumieniem, że pułkownik omija inne pokoje i kieruje się w stronę schodów.
– A tych dwoje – Miedzianowska i Ziemak?
– Oni nam nic więcej nie powiedzą. Chodźmy na dwór.
Deszcz przestał padać, lecz było bardzo wilgotno. Pułkownik podszedł do drabiny i obejrzał ją w świetle latarki elektrycznej, zapalonej przez jednego z milicjantów.
– Nie znajdziemy na niej niczego ciekawego. Drabina jak drabina. Gdyby sprawca napadu nie używał rękawiczek i tak wszelkie ślady zatarłby deszcz. A gdzie ona zwykle stoi?
Milicjant poprowadził oficera brukowaną trylinką drogą do sąsiedniej, zupełnie ciemnej willi „Sokolik”. Obeszli fronton pensjonatu i znaleźli się po przeciwnej stronie, na sporym placyku porośniętym rzadkimi drzewami. Milicjant wskazał ścianę pod werandą.
– Tu leżała, oparta bokiem o dom. Niech pan pułkownik nie podchodzi, bo tam glina i ślisko. Szukaliśmy śladów i jest ich aż za dużo. Wszystko na deszczu podeszło wodą i nie można stwierdzić, które wcześniejsze, a które ostatnie. Drabiny często używano.
Wracając do „Carltonu”, pułkownik jeszcze rzucił okiem na długi taras, biegnący wzdłuż południowej ściany budynku pod balkonem pierwszego piętra. Rzeczywiście, dla młodego, wysportowanego człowieka zeskoczenie z balkonu na ten taras nie przedstawiało żadnego problemu. Z tarasu czterema schodkami schodziło się na chodnik okalający willę.
– No to wracajmy – powiedział Lasota.
W jadalni usiadł wygodnie na swoim krześle z miną człowieka, któremu udało się rozwiązać trudne i skomplikowane zadanie.
– Sprawa już jasna – zwrócił się do podporucznika – muszę panu złożyć gratulacje. Świetnie poprowadził pan śledztwo. Przesłuchując mieszkańców „Carltonu” i tych dwóch miejscowych chłopców, udało się panu wszystko z nich wyciągnąć. Tak narzekał pan na swój pech, a tymczasem będzie pan zbierał zasłużone pochwały.
Podporucznik z niekłamanym zadowoleniem spojrzał na starszego kolegę. Nie wiedział tylko, czy pułkownik kpi z niego, czy też mówi poważnie. Ten zaś mówił dalej:
– Pozostaje nam tylko jedno, aresztować sprawcę napadu i odebrać biżuterię. Macie chyba na posterunku jakąś kasę pancerną, w której można byłoby ją przechować aż do prokuratorskiej decyzji o zwróceniu klejnotów właścicielowi – Centrali Jubilerskiej. Mam nadzieję, że zdążą je wysłać na wystawę do Florencji. Szkoda, że biedny Dobrozłocki nie będzie mógł wybrać się razem ze swoimi dziełami sztuki. Poleży chyba dłuższy czas w szpitalu. Zresztą, boję się, czy nawet najzdrowszy pojechałby do Włoch. Na pewno amatorów pięknej wycieczki na koszt państwa było tam więcej. Ja również z przyjemnością obejrzę te świecidełka. Ostatecznie nieczęsto zdarza się, nawet w naszym fachu, oglądać biżuterię wartości przeszło miliona złotych. A w dodatku mającą taką historię. Oczywiście wie pan dobrze, kto jest sprawcą rabunku?
Po minie pułkownika widać było, że pytanie to zadaje raczej retorycznie i spodziewa się przeczącej odpowiedzi. Podporucznik jednak odrzekł, wbrew przewidywaniu starszego kolegi:
– Wiem, gdzie jest schowana biżuteria.
– O? – brwi pułkownika uniosły się z lekka.
– Tak. Wiem, gdzie jest kolia. Wprawdzie doszedłem do tego raczej intuicją, niż rozumem, ale mogę ją znaleźć w ciągu jednej minuty.
– Wiedząc, gdzie są klejnoty, zna pan jednocześnie sprawcę napadu?
– Tak – potwierdził podporucznik – chyba znam. Wiem również, kto i kiedy podstawił drabinę pod balkon. Domyślam się, czego pan pułkownik szukał, odwiedzając po kolei pokoje podejrzanych. Wiem, w którym pokoju znalazł pan tę poszukiwaną rzecz.
Pułkownik uśmiechnął się.
– Co to było?
– Glina. Mała drobina żółtej gliny.
Lasota przestał się śmiać. W spojrzeniu, jakim obrzucił młodszego kolegę, było zdziwienie, ale i podziw.
– Kiedy pan wie i to, wie pan wszystko – powiedział.
– Chyba wiem – zgodził się podporucznik – ale raczej wyczuwam, niż wiem. Boję się, że nie mógłbym tego dowieść.
– Tylko się panu tak zdaje. Te zeznania…
– Właśnie, te zeznania najbardziej zbijają mnie z tropu. Według nich każdy podejrzany w świetle następnych wyjaśnień staje się niewinny. Z jednym wyjątkiem. Tak mi się zdaje.
– A jednak te zeznania dają nam dokładny obraz zdarzeń, jakie toczyły się od kolacji, to jest od godziny 19.30 aż do chwili, kiedy pani Rózia znalazła jubilera nieprzytomnego na podłodze. Niech pan tylko zastanowi się nad tymi wszystkimi protokołami, pomyśli logicznie i przypomni sobie jeszcze raz treść zeznań. Wówczas swoją intuicję zastąpi pan żelazną logiką. Wniosek sam się nasuwa. O pomyłce nie może być mowy. Napastnik został całkowicie zdemaskowany. Najwyższy czas go aresztować.
– Ja sprawę rozwiązałem raczej od tyłu – roześmiał się podporucznik – wiem, gdzie są brylanty, a więc wiem, kto je tam mógł schować. Ten, kto schował, jest napastnikiem. Dlatego posłużył się młotkiem i podstawił drabinę. Dlatego ma na obuwiu maleńką grudkę gliny.
– Zauważył pan ją?
– Jeszcze w momencie, kiedy w tym pokoju przesłuchiwałem go. Ta glina nie dawała mi spokoju. Nie mogłem wytłumaczyć jej obecności na bucie. Przecież deszcz zaczął padać dopiero po napadzie. Kiedy jubiler już leżał nieprzytomny na podłodze swojego pokoju. Przedtem było zupełnie sucho, bó nie padało od przynajmniej pięciu dni. Dopiero kiedy zauważyłem, że pan pułkownik również szuka czegoś, utwierdziłem się w przekonaniu, że jestem na dobrym tropie.
– Brawo – pułkownik skłonił głowę. W jego głosie nie wyczuwało się najlżejszego akcentu zawiści. Ostatecznie miałby do niej nawet prawo. Oto do skomplikowanego dochodzenia zaprasza się asa służby wywiadowczej i to aż z samej Komendy Głównej MO. As przybywa, prowadzi dochodzenie i stwierdza, że jego obecność właściwie nie była wcale potrzebna, bo młody podporucznik, zaledwie pierwszy miesiąc na stażu, dochodzi do tych samych wniosków. Jednak pułkownik Lasota w tej sytuacji umiał się zdobyć na gest i niczym nie zdradził przed młodszym kolegą pewnego rozczarowania osobistego.
– Przyznam się – ciągnął podporucznik – że zapraszałem pana pułkownika z bardzo mieszanymi uczuciami. Bałem się, że się zbłaźnię i dostanę po uszach od komendanta. Z drugiej też strony grała i ambicja osobista – przyjdzie taki z Komendy Głównej i zagarnie sobie całą zasługę. A ja nic.