Jacek miał minę wręcz przerażoną, a pani Zosia znowu się roześmiała.
– Muszę państwu wytłumaczyć, że zbrodniarz miał zamiar usunąć później narzędzie mordu. Młotek zostałby dokładnie oczyszczony i powędrowałby do skrzynki. Dlatego napastnik nie zostawił młotka w pokoju, ani nie wyrzucił go przez okno razem ze szkatułką. Gdyby pani Rózia nie odkryła tak wcześnie tej zbrodni, milicja nigdy nie byłaby w stanie stwierdzić, czym zadano jubilerowi morderczy cios. Posługując się młotkiem, zbrodniarz musiał jednak pamiętać o położeniu go z powrotem na kanapce. Wcześniejsze zniknięcie tego przedmiotu mogłoby się komuś z państwa zbyt wcześnie rzucić w oczy. Poza tym napastnik dysponował bardzo krótkim czasem, przecież jednocześnie chodziło mu o dobre ukrycie klejnotów. Dlatego też młotek wrócił na razie na kanapkę, co później pozwoliło panu porucznikowi zidentyfikować go jako narzędzie zbrodni.
– Ale drabina? – zauważył redaktor Burski.
Drabina wyklucza całkowicie udział mieszkańców „Carltonu” w przestępstwie.
– Pomysł z drabiną był chyba najgenialniejszym posunięciem zbrodniarza. Miało ono podwójny cel. Jeden – może milicja nie zauważy młotka leżącego jeszcze na kanapce, a wtedy koncepcja, iż napastnik przyszedł z zewnątrz, będzie nadal prawdopodobna. Drugi – jeżeli znajdzie młotek i ustali, że to nim rozbito głowę jubilerowi, drabina spowoduje największe zamieszanie przy prowadzeniu śledztwa. Nie będzie po prostu wiadomo, co robić z tym fantem. Lecz i tutaj przestępca nie przewidział pewnych okoliczności. Na dworze było ciemno, napastnik nie przypuszczał, że ktoś wyjdzie na balkon, a ktoś drugi będzie spoglądał na ten sam balkon przez oszklone drzwi swojego pokoju. W ten sposób milicja mogła ustalić, że w momencie popełniania zbrodni drabiny pod balkonem nie było.
– Nie było? Czy to możliwe? Skąd ta pewność? – rozległy się pytania z różnych stron salonu.
– Ustaliliśmy to ponad wszelką wątpliwość, że w chwili popełniania zbrodni drabiny pod balkonem nie było. To bardzo ważna okoliczność. Szczególnie dla pani Miedzianowskiej i naszych dwóch sportowców, gdyż wyklucza ich udział w przestępstwie. Fakt, że drabiny pod balkonem nie było, stwierdziły dwie osoby, pani Zachwytowicz i pan Krabe. Potwierdził to również portier, który zeznał, że gdy biegł do „Sokolika”, aby telefonicznie zaalarmować pogotowie, nie spostrzegł drabiny, chociaż musiałby koło niej przechodzić dwukrotnie, w drodze do sąsiedniej willi i wracając do „Carltonu”. Przyznaję, że początkowo nie zwróciliśmy uwagi na ten szczegół zeznań.
– Na pewno drabiny nie było! – przytaknął pan Jasio. – Od razu chciałem to powiedzieć, kiedy pan kierownik przyszedł do salonu i oznajmił, że milicja znalazła drabinę opartą o balustradę.
– Jednocześnie ustaliliśmy jeszcze jedną bardzo ważną rzecz. Wykluczone było popełnienie zbrodni w ciągu tych paru minut, jakie upłynęły między spotkaniem się mieszkańców w salonie dla obejrzenia „Kobry”, a pójściem pani Rózi na górę z herbatą. Bo przecież teoretycznie i taką możliwość trzeba brać pod uwagę. Wtedy wszyscy obecni w salonie mieliby niczym nie dające się podważyć, murowane alibi. Morderstwa dokonano w innym czasie. Pani Zachwytowicz zeznała, że gdy schodziła na dół, a przyszła do salonu jako jedna z ostatnich, młotek leżał na kanapce. Ale nie tam, gdzie go pani Zosia położyła, lecz w drugim rogu kanapki, czyli używano go już w znanym nam celu.
W miarę jak pułkownik mówił, zainteresowanie i podniecenie zebranych w salonie coraz bardziej wzrastało. Palacze nie wyjmowali papierosów z ust.
– Strasznie tu dużo dymu, państwo pozwolą, że uchylę okna?
– Proszę bardzo – powiedział pułkownik – tylko niech pan się zbytnio nie wychyla, bo na zewnątrz stoją milicjanci i gotowi opacznie zrozumieć pański ruch.
Inżynier otworzył okno, a pułkownik powrócił do przerwanego wywodu.
– Mówiliśmy o drabinie. Wszystko wskazywało na to, że została ona oparta o balkon dopiero wtedy, gdy pani Rózia znalazła rannego, a portier wrócił z „Sokolika” po zawiadomieniu pogotowia i milicji. Ale kto mógł przystawić tę nieszczęsną drabinę? Wchodzą tu w grę cztery osoby. Portier, który wychodził jeszcze raz z „Carltonu”, aby otworzyć bramę. Kierownik, który miał możność wyjścia niepostrzeżenie z budynku wejściem kuchennym, prowadzącym z sutereny na podwórze willi. Dwaj nasi sportowcy, którzy właśnie wtedy szli do pensjonatu i prawdopodobnie znajdowali się już w jego pobliżu. Ponieważ tych dwóch panów już przedtem wykluczyliśmy jako bezpośrednich sprawców napadu, można było przyjąć teorię, że podstawili drabinę, działając jako wspólnicy. I dla wszystkich byłoby jasne, że jako wspólnicy pani Zosi.
Spojrzenia skierowały się tym razem w stronę artystki. Ta zbladła.
– To nieprawda. Ja nie zabiłam…
– Tak. To nieprawda – zgodził się pułkownik. – Pan Ziemak zeznał, że widział panią Zosię wychodzącą z pokój u i schodzącą na dół. Młotek wtedy już z powrotem leżał na dole. Pan Krabe mieszkający w sąsiednim pokoju również nie zauważył, żeby w krytycznym czasie pani Zachwytowicz opuszczała swój pokój. Zresztą w takim przestępstwie spółka i to spółka aż z dwoma wspólnikami, byłaby ogromnym ryzykiem. Musimy więc z listy naszych podejrzanych wykreślić zarówno panią Zosię, jak dwóch młodych ludzi, rzekomych wspólników.
Słychać było, jak cała trójka odetchnęła z ulgą i poprawiła się na swoich krzesłach.
– Pan Jasio miał okazję podstawić drabinę – ciągnął dalej Edward Lasota – ale wtedy nie zeznałby, że drabiny przedtem nie widział. Przeciwnie, w jego interesie leżało twierdzenie, że w drodze z „Carltonu” do „Sokolika” zobaczył drabinę opartą o balkon. Poza tym dlaczego portier miałby przystawiać drabinę? Przecież wiemy z całą pewnością, że nie on jest sprawcą napadu. Wówczas znajdował się w kuchni, którą opuścił dopiero po wiadomości, że telewizor został zreperowany. Takie samo alibi posiada kierownik. Jak zwykle wydawał w kuchni kolacje, a później poszedł na pierwsze piętro do swojego mieszkania, skąd przyszedł na program telewizyjny razem z synami.
– Pozostaje jeszcze pani Rózia. Na dobrą sprawę i ona mogła, korzystając z zamętu panującego po wykryciu zbrodni, wymknąć się na chwilę na dwór i przynieść drabinę z „Sokolika”. Ale jej również broni logiczny argument – gdyby była sprawcą napadu, nie zaniosłaby herbaty na górę i nie narobiła alarmu. Raczej zaniosłaby herbatę, postawiła szklankę na stole, zamknęła drzwi i po powrocie do salonu powiedziała, że pan Dobrozłocki pracuje i nie zejdzie na „Kobrę”. Poza tym wszyscy zgodnie zeznali, że pani Rózia po kolacji nie opuszczała jadalni, gdzie sprzątała, wymieniała obrusy i zajmowała się różnymi drobiazgami gospodarskimi. Prosto z jadalni przyszła do salonu.
Pułkownik zamilkł na chwilę, poprawił się w swoim fotelu, głęboko odetchnął i ciągnął dalej.
– Doszliśmy więc do paradoksu. Nikt nie mógł wyjść na dwór, a jednak drabina znalazła się pod balkonem. Czyżby przywędrowała tam sama? Cudów nie ma! Zapomnieliśmy w swoim rozumowaniu o tych, którzy znajdowali się w salonie. Na wniosek, zdaje się pani Miedzianowskiej, wszyscy goście po odkryciu zbrodni wrócili do salonu. Przy jubilerze został jedynie kierownik oraz pani Rogowiczowa. W salonie panował nastrój zdenerwowania i przygnębienia. W różny sposób reagowano na wiadomość o morderstwie. Jedni palili papierosy, drudzy poczuli nieodpartą chęć udania się do łazienki. To bardzo ludzkie, zupełnie naturalny objaw w tych warunkach i nie ma się z czego śmiać.