Obecnie większość tych pomieszczeń stała pusta. Chociaż październik należy w Zakopanem do najcieplejszych i najbardziej słonecznych miesięcy w roku, nie przyjęło się jakoś jeżdżenie w tym okresie w góry. Większość ludzi woli moknąć w sierpniu w Zakopanem, Krynicy czy Karpaczu, zamiast korzystać z pięknego słońca złotej polskiej jesieni.
Na dole mieszkali inżynier Adam Żarski, pracownik jednej z hut dolnośląskich i pani profesor Maria Rogowiczowa, wykładowca na Wydziale Farmakologii Akademii Medycznej w Białymstoku.
Na pierwszym piętrze obszerny pokój zajmował artysta metaloplastyk, Mieczysław Dobrozłocki. Tuż obok znajdował się pokój pani Zosi Zachwytowicz, początkującej aktoreczki filmowej, żony naczelnego redaktora jednego z warszawskich tygodników. Po sąsiedzku mieszkał Jerzy Krabe, krytyk literacki, pracujący w Spółdzielczym Instytucie Wydawniczym. Następny pokój zajmowali państwo Zagrodzcy. On – dyrektor biura projektowego w Warszawie, ona – „przy mężu”, matka dwóch córek. Państwo Zagrodzcy wyjechali na kilka dni do Czechosłowacji. Następne dwa pokoje, to mieszkanie kierownika. Chwilowo był słomianym wdowcem, gdyż żona towarzyszyła w wycieczce państwu Zagrodzkim. Ojciec z pomocą pokojówek opiekował się dwoma ładnymi, żywymi chłopakami, ale nie było dnia, żeby czegoś nie spsocili.
Drugie piętro zajmowali: dziennikarz z Warszawy, Andrzej Burski. Pisywał w różnych tygodnikach, na ogół specjalizując się w przestępstwach i sprawach sądowych. Wydał też ostatnio powieść kryminalną z fabułą, opisującą skomplikowane morderstwo, popełnione w kabinie służącej do przymierzania garniturów męskich w Powszechnym Domu Towarowym, podczas największego ruchu. Obok mieszkała Barbara Miedzianowska, zatrudniona w przedstawicielstwie handlowym wielkiego amerykańskiego koncernu chemicznego. Z racji swojego zawodu pani Miedzianowska władała kilkoma językami i często wyjeżdżała za granicę. Zajmowała się również dorywczo tłumaczeniami z języków obcych. Sądząc po jej strojach, amerykański koncern musiał pamiętać o swojej przedstawicielce w Polsce.
Następne pomieszczenie zajmował młody taszysta, Paweł Ziemak. Pan Ziemak skłócony był z całym towarzystwem, gdyż, jak twierdził, nie rozumiało ono prawdziwej sztuki i lubowało się w „malowankach” i tym podobnych bohomazach. W restauracji „Jędruś”, gdzie całe towarzystwo często lądowało na dansingu, malarz Ziemak demonstracyjnie zamawiał likier do dzwonka śledzia lub kazał sobie podawać gruszkę do szklanki wódki, którą duszkiem wypijał. Poza tym był to „złoty chłop” i doskonały kompan. Znał też doskonale Tatry. W swoich, jak mawiał, „szczenięcych latach”, uprawiał nawet taternictwo wyczynowe. Właśnie Ziemak i pani Miedzianowska byli inicjatorami wszelkich górskich eskapad. Dzisiaj udało im się wyciągnąć na jedną z nich nawet dość korpulentną panią profesor i jubilera, który dotychczas poranki spędzał przy pracy nad swoimi klejnotami.
Również teraz, po powrocie do swojego pokoju, Mieczysław Dobrozłocki wyjął z szafy komplet przyborów snycerskich do rzeźby w złocie i uzbrojony w powiększające szkło, cyzelował jeszcze pierścień renesansowy z dużym, nieforemnie oszlifowanym brylantem. Dopiero gdy zabrzmiał gong na kolację, jubiler zamknął stalową kasetkę i zszedł na dół.
Rozdział II
Ku zadowoleniu Rózi goście zeszli na kolację punktualnie. Tylko jedno miejsce było przez krótki czas wolne. To pani Zosia odczekała, aż wszyscy znajdą się przy stole, żeby jak zwykle zrobić „grand’ entrśe” i zademonstrować nową toaletę. Tym razem była to jedwabna, zielona wzorzysta suknia w kształcie dzwonu i tak krótka, że zakrywała nogi zaledwie do pół uda. Stało się teraz jasne, dlaczego pani Zachwytowicz nie chciała pójść z inżynierem na kawę. Czas do kolacji spędziła pracowicie u fryzjera. Rezultatem tej wizyty była fryzura wysoka prawie na ćwierć metra.
– Śliczna suknia i w pięknym kolorze – złośliwie zauważył malarz – szkoda więc, że zabrakło paru centymetrów materiału.
Obie pozostałe panie uśmiechnęły się, a pokojówka odwróciła głowę, aby ukryć, że ośmiela się śmiać z gościa. Nie zmieniło to nastroju samozachwytu pani Zosi, która nie mogła jakoś zrozumieć, że kolano jest najbrzydszą częścią kobiecej nogi i pokazywanie „jabłek” bynajmniej nie dodaje nikomu uroku. Była szczęśliwa, że znowu udało się jej zwrócić uwagę całego towarzystwa. W wyobraźni widziała siebie wchodzącą w króciutkiej sukience na wielką salę na pierwszym piętrze restauracji „Jędruś”. Urwą się wtedy wszystkie rozmowy, a oczy wszystkich będą wpatrzone w nią, idącą przez salę w towarzystwie dwóch młodych, przystojnych ludzi.
Kolacja przeszła bez dalszych incydentów. Jubiler nadal rozmawiał z panią profesor o swoich klejnotach. Pani Zosia siedziała sztywna, żeby nie pognieść sukni i nie zburzyć fryzury. Malarz milczał, a pani Basia dyskutowała z panem Krabe na temat ostatnich występów teatru angielskiego, który niedawno bawił w stolicy. Inżynier zamienił z dziennikarzem kilka nic nie znaczących zdań i” pierwszy wstał od stołu.
– Przepraszam, że nie odsiaduję kolacji, ale muszę naprawić ten nieszczęsny telewizor, inaczej nie obejrzymy „Kobry”.
Ukłonił się lekko i opuścił jadalnię, udając się do salonu. Po chwili rozległy się stamtąd gwizdy i piski, znak, że kwadratowe pudło nie poddawało się bez walki.
Tymczasem reszta w spokoju kończyła kolację. Popijano herbatę, dowodząc, jak codziennie od piętnastu lat, że „wyżywienie w „Carltonie” w ostatnich czasach bardzo się pogorszyło”. Pierwszy wstał od stołu pan Dobrozłocki.
– Idzie pan na telewizję? – spytała pani Basia.
– Nie. Sądząc z odgłosów dochodących z salonu, na razie nie ma po co chodzić. Zajrzę tam, kiedy zacznie się „Kobra”. Pani Róziu, gdyby pani była tak dobra i przyniosła mi za jakąś godzinkę pół szklanki herbaty. Muszę zażyć lekarstwo.
– Źle się pan czuje po dzisiejszej wycieczce?” – zaniepokoiła się pani profesor.
– Przeciwnie, czuję się jak młody bóg. Tylko nie zapominam, że mam pięćdziesiąt osiem lat i nadciśnienie. Trzeba codziennie, chciał nie chciał, łyknąć swoje pigułeczki.
Kiedy jubiler zniknął na schodach prowadzących na pierwsze piętro, malarz zauważył:
– Ciekaw jestem, ile mu zapłacono za robotę tych eksponatów? Musiał chyba zarobić parę ładnych kawałków. Przecież te klejnoty warte są z milion złotych.
– Milion? Nie mam wprawdzie miliona, ale chętnie bym kupił tę szkatułkę za pańską cenę. I dobrze bym na tym zarobił – odpowiedział dziennikarz. – Co najmniej półtora miliona.
– Ale w kraju nikt by ich od pana nie kupił.
– Nie wiadomo. Są ludzie, którzy mają pieniądze i są też tacy, którzy mają kontakty z cudzoziemcami. Choćby pani Basia. Wśród swoich Amerykanów na pewno znalazłaby amatora chętnego po cichutku, z rączki do rączki, dać dolary, a potem wywieźć biżuterię. Chociażby w oponie swojego samochodu, prawda?
Pani Basia nie odpowiedziała na to pytanie. Spojrzała ńa zegarek i wstając od stołu zauważyła:
– Już pół do ósmej. Idę do „Kmicica”. Umówiłam się tam ze znajomą.
Wyszła z jadalni, poszła na górę i po paru minutach siedzący jeszcze przy stole widzieli, jak opuszczała „Carlton”.
– Ile pani Basia może zarabiać? – zainteresował się pan Krabe.
– Sądząc po wydatkach – odpowiedział dziennikarz – sporo. Używa wyłącznie paryskich kosmetyków. Nie widziałem na jej nogach innych pantofli, jak włoskie. Również suknie ma w najlepszym gatunku. Wymieniała nazwisko krawcowej mieszkającej na Hożej. To najelegantszy i najdroższy zakład w Warszawie. Przypuszczam, że prócz oficjalnej pensji dostaje przy każdej okazji różne prezenty od Amerykanów. Tłumaczenie książek także przynosi jej trochę grosza.