– W każdym razie dobra posada. Przypuszczam, że mniej niż jakieś cztery tysiące złotych nie dostaje. Z prezentami wynosi to znacznie więcej.
Pani profesor uśmiechnęła się.
– Wiem, że pani Basia ma poważne kłopoty finansowe. Skarżyła się, że potrzebuje sześćdziesięciu tysięcy złotych na dokończenie budowy mieszkania. No, ale i ja opuszczę państwa. Udało mi się dostać dzisiaj w kiosku „Le Monde”. Zdążę przejrzeć go jeszcze przed „Kobrą”.
Pani Zosia raz po raz nerwowo spoglądała na zegarek.
– Jakoś nie widać góralskiej gwardii – zauważył redaktor.
– Niech się pan nie martwi. Przyjdą! Ale ja też muszę iść na górę. Trzeba się poprawić nieco i przyczesać włosy.
– Przydałoby się także podłużyć suknię – mrukną? malarz, ale pani Zosia już chyba tych słów nie dosłyszała, gdyż pominęła milczeniem tę nową złośliwość.
– Zawsze zastanawiam się, panie Pawle, czy to taka idiotka, czy też taka cwana dziewczyna – powiedział dziennikarz. – Ubiera się tak, że prostytutki sprzed „Polonii” mogą przy niej uchodzić za wzór cnoty. Co wieczór prawi do męża przez telefon czułe słówka, a… wiemy sami, jak tam jest.
– Na pewno nie idiotka – zaprotestował malarz – jest bardzo mądra. Gdyby ubierała się spokojnie i nie szokowała swoim zachowaniem, nikt by jej nie zauważył. Uroda w gruncie rzeczy przeciętna, a budowa ciała? Jako malarz znam się na tym. Do modelki bardzo jej daleko. Jednakże dzięki zwracaniu na siebie uwagi złapała męża takiego, jaki był jej potrzebny. Na stanowisku niezłym, z dobrymi dochodami i z możliwościami wprowadzenia (młodej żony w świat naszego high-life’u, o co jej tylko chodziło. Jest więc ta, jak pan mówi, „idiotka”, dzisiaj „naczelną redaktorową”, w tym charakterze bywa na rautach i przyjęciach w ambasadach i szarogęsi się w redakcji męża.
– Pan zna tego człowieka?
– Bardzo przyzwoity facet. Ale pani Zosieńka potrafiła owinąć go koło swojego małego palca. W stosunku do własnej żony Andrzej stracił zupełnie poczucie krytycyzmu. Bez zastrzeżeń wierzy wszystkiemu, nawet temu, że jego żoneczka go ubóstwia.
– A tak nie jest?
– Na pewno nie. To kobieta zimna i wyrachowana. Taka, co po trupach idzie do swojego celu.
– Przecież ten cel osiągnęła.
– Nie. To dopiero pierwszy stopień jej kariery. Teraz walczy o pozycję w filmie i sławę wielkiej aktorki.
– Może ma naprawdę talent?
– Beztalenciem jej na pewno nie można nazwać. Ale takich jak ona i to z lepszymi nawet warunkami fizycznymi, jest setki, jeżeli nie tysiące. I nigdy żadnej roli, czy nawet maleńkiej rólki nie dostaną w choćby całkiem sznurowatym filmie.
– A pani Zosia?
– A pani Zosia dzięki własnemu tupetowi, stosunkom męża, a nawet lekkiemu szantażowi, że potrafi odpowiednio nastawić krytykę, dostała, wprawdzie epizod, ale w dobrym filmie. Umiała się odpowiednio zakręcić, żeby każdy krytyk piszący o tym obrazie zauważył tam jej obecność i ciepło to wspomniał. Więc i filmowcy szybko zorientowali się, skąd wiatr wieje i nasza bohaterka zagrała następną, już nieco większą rolę. I tak, szczebel po szczebelku, pani Zachwytowicz zdobyła dziś opinię wschodzącej gwiazdki naszego ekranu,
– To chyba kres jej możliwości?
– Nie. To dopiero początek. Zosia wie, że, jak mówią Francuzi, „nawet pan Bóg potrzebuje dzwonów”. Więc stara się o możliwie najbardziej hałaśliwą reklamę. Te ekscentryczne stroje i choćby ta jej „góralska gwardia”…
– A ci po co?
– Po to, żeby wszyscy widzieli, jakie ma powodzenie i jaka z niej demoniczna, rozpustna kobieta. Gotów jestem dać szyję, że pani Zosia kalkuluje zupełnie na zimno i w tej chwili nie narazi się na żadną awanturę, mogącą zrazić do niej Andrzeja. Ten mąż jest jej jeszcze potrzebny. Jak długo, tego nie wiem. W każdym razie kieruje się zasadą, „niech o mnie mówią, nawet źle, byleby tylko mówili dużo”. Te góralczyki poza paroma pocałunkami na pewno niczego więcej nie osiągnęli. Zaś dzięki nim, nawet my mówimy o pani Zosieńce dużo dłużej niż to warto.
– Widzę, że pan ją dobrze zna?
– Tak się w ubiegłym roku złożyło, że byłem świadkiem paru rozmów, jakie prowadziła pani Zachwytowicz ze swoimi przyjaciółmi. Między innymi i z inżynierem, którego wtedy zatrudniała w charakterze swojego gwardzisty. Zwierzała się też kiedyś ze swoich planów życiowych.
– Ciekaw jestem?
– Ja też traktowałem ją początkowo jak kretynkę. Dzisiaj, po roku, widzę, z jaką konsekwencją ta pani realizuje swoje zamierzenia. Sądzę, że uda jej się, ciągle grając rolę „idiotki”, sięgnąć i dalej.
– Dokąd?
– Jej celem jest zdobycie teraz możliwie największej popularności w kraju i odpowiedniej bazy materialnej do wyjazdu za granicę. Liczy, że tam znajdzie jakiegoś innego mężczyznę, który tak jak Andrzej w Polsce, da jej odpowiednią pozycję w filmie światowym.
– Pan naprawdę wierzy, że jej się to uda?
– Bo ja wiem? W tych czasach, jak to po naszej Zosieńce widać, tylko tupet popłaca. I marsz po trupach.
– Mimo wszystko zdobycie tego drugiego szczebla będzie dużo trudniejsze. Przede wszystkim zdobycie pieniędzy. Za granicą kariery Kopciuszków należą do legendy. Tam każdy start wymaga odpowiednich środków.
– Kto jak kto, ale pani Zachwytowicz doskonale zdaje sobie sprawę z tego.
– W Polsce nie mamy prywatnych impresariów, którzy zainwestowaliby w taki interes. Gdyby nawet istnieli, wątpię, czy uważaliby, że ryzyko się opłaci.
– Toteż nasza gwiazda nie szuka impresaria. Raczej opiekuna, który by miał pieniądze na wylansowanie żony, czy kochanki.
– I takiego tu nie znajdzie.
– Więc rozgląda się, skąd zdobyć pieniądze na dalszą karierę. Czy pan zauważył kiedykolwiek, żeby pani Zosia za coś płaciła? Nawet kosmetyki, jakie ma, przywożą jej znajomi w prezencie. Tu w Zakopanem, również my, mężczyźni, zawsze płacimy za nią. W Warszawie narzuciła mężowi rygor jak najdalej posuniętych oszczędności. Wiem też o różnych drobnych aferkach, stojących na pograniczu kodeksu karnego – jakieś tam protekcyjki przy wyrabianiu przydziału na samochód z puli specjalnej itd. które Zosieńce przyniosły po kilkadziesiąt tysiączków.
– To wszystko mało. W bitwie o wielką karierę walczy się złotymi kulami.
– Niech się pan nie boi. Ta Joanna d’Arc dobrze wie o tym i szykuje sobie odpowiedni zapas amunicji, Rozpocznie bitwę, kiedy będzie dostatecznie uzbrojona.
– Hmm – mruknął dziennikarz. Widać było, że nie jest na sto procent przekonany wywodami pana Ziemaka. Sięgnął po papierosy, ale pudełko okazało się puste. Malarz nie palił, więc Burski, chcąc nie chcąc, podniósł się z krzesła i skierował w stronę schodów.
– Mam nadzieję – dodał wychodząc – że naszemu majstrowi uda się jednak naprawić ten nieszczęsny telewizor. Trzeba przyznać, że energicznie zabrał się do rzeczy. Piski i gwizdy słychać chyba na całe Zakopane.
Malarz dopił herbatę, po czym również poszedł do swojego pokoju. Tymczasem do jadalni weszła pani Basia Miedzianowska. Była w brązowej kurteczce z węgierskich baranów.
– Już pani wróciła? – zdziwiła się pokojówka, sprzątająca ze stołów.
– A tak. Umówiłam się w „Kmicicu” ze znajomą, ale babka nawaliła. Posiedziałam piętnaście minut i przyszłam z powrotem. Lepiej popatrzę na dziennik telewizyjny.
– Nic z tego. Pan Żarski ciągle jeszcze reperuje.
– Wobec tego pójdę do siebie – zadecydowała Miedzianowska i wyszła z jadalni. Przeszła korytarz i zaczęła wchodzić na schody. Pani Rózia powróciła do przerwanej na chwilę pracy. Zabierała naczynia i składała do windy, którą transportowało się posiłki z kuchni położonej w suterenie. Następnie zdjęła wszystkie obrusy, złożyła je i również odesłała na dół. Teraz z szafy w ścianie wyjęła czystą bieliznę i nakrywała nią stoły. Jutro rano goście będą jedli śniadanie na czyściutkich obrusach. Tak upłynęło około czterdziestu minut.