W tej chwili wrócił milicjant, szukający tropów zbrodniarza na zewnątrz budynku. W ręku trzymał metalową kasetkę.
– Leżała o jakieś dziesięć metrów od budynku – wyjaśnił – tuż przy siatce ogradzającej willę. Widocznie bandyta zlazł z drabiny, otworzył szkatułkę, zabrał jej zawartość, a metalowe, ciężkie pudełko wyrzucił. Jest otwarte i puste.
– A więc wiemy już, że biżuteria została zrabowana. Wiemy też, że napastnik wszedł i uciekł przez balkon, na który dostał się po drabinie. Ale czym uderzył? Wszystko świadczy o tym, że początkowo chciał jedynie dokonać kradzieży.
– Może uderzył tą szkatułką – zapytał jeden z milicjantów – jest dostatecznie ciężka, aby można było nią rozbić komuś głowę.
– Nie – zaprzeczył drugi – kasetka byłaby bardzo niewygodna. Ani jak trzymać, ani wziąć dobry rozmach. Musiał uderzyć czymś innym. Może łomem?
– Kto idzie kraść, nie bierze ze sobą łomu. A może jubiler miał jakiś młotek? Trzeba o to zapytać pokojówkę.
– W każdym razie musimy przesłuchać i służbę, i gości, jak również pana – podporucznik skierował te słowa do kierownika, który ciągle asystował milicji w jej poszukiwaniach.
– Jeśli można prosić, to wolałbym, aby najpierw przesłuchano pokojówkę, portiera i mnie. Mimo tego nieszczęścia, życie pensjonatu nie może doznać żadnego uszczerbku. Goście jak zwykle muszą jutro rano otrzymać śniadanie, a potem obiad i kolację. Musi być też posprzątane. Mamy dużo roboty, więc byłoby dobrze, żeby służba została zwolniona ze śledztwa w pierwszej kolejności. Goście mogą trochę poczekać. Jeśli później się położą, to rano odeśpią, a my musimy być na nogach od świtu.
– Zgoda – rzekł podporucznik – zresztą to przecież jedynie formalność. I tak wiemy, że zbrodniarz zakradł się z zewnątrz i uciekł przez balkon. Chodźmy na dół. Będziemy przesłuchiwali w jadalni. Niech goście czekają w salonie. Skoro mają ochotę, mogą nastawić telewizor lub słuchać radia. Najpierw przesłuchamy pokojówkę, potem portiera, a następnie pana, kierowniku.
– Bardzo dziękuję.
Wszyscy czterej zeszli schodami na parter. W hallu wzrok podporucznika przykuła kanapka.
– A to co? – zapytał.
Na kanapce leżał duży, ciężki młotek.
Rozdział III
Jeden z milicjantów podszedł do kanapki, ostrożnie przez chusteczkę ujął młotek i zaczął go uważnie oglądać.
– To ten sam – powiedział – po zbrodni był wycierany, ale nie dość dokładnie. Na trzonku, przy samym żelazie, wyraźnie widać dwie małe plamki. Świeża krew. A na żelazie zostały dwa krótkie siwe włosy. Takie same, jakie ma uderzony. Nie ulega wątpliwości, że ten młotek jest narzędziem przestępstwa. Ekspertyza na pewno to potwierdzi.
– Panie kierowniku, proszę iść do salonu – polecił oficer. – Będziemy wzywali kolejno na przesłuchanie.
Kierownik bez słowa sprzeciwu skierował się w prawą stronę korytarza. Milicjanci poszli w lewo. W salonie siedzieli goście. Na stole stał duży dzbanek i dwie puste szklanki. Wszyscy pili kawę.
– Dobrze, że Rózia domyśliła się i zaparzyła kawy – pochwalił ją kierownik – mam nadzieję, że i dla mnie coś zostało.
Pokojówka podała mu kawę.
– Będą nas przesłuchiwali. To zresztą tylko formalność – powtórzył słowa podporucznika kierownik, popijając czarny napój – i tak już ustalono, że zbrodniarz zakradł się przez balkon, uderzył jubilera, zrabował klejnoty i tą samą drogą uciekł. Po drodze rzucił szkatułkę. Milicja ją znalazła. Szkoda, że pada deszcz, bo zmył wszystkie ślady, jakie mogłyby pozostać na drabinie opartej o balkon.
Pensjonariusze słuchali tych słów z ogromnym zaciekawieniem. Tylko portier zrobił minę, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie nie otworzył ust.
Tymczasem w jadalni milicjanci odbyli krótką naradę.
– Panie poruczniku – tłumaczył starszy sierżant, ten, który szukał w pokoju Dobrozłockiego odcisków palców – jeżeli zbrodnię popełniono tym młotkiem, to znaczy, że przestępca nie przyszedł z zewnątrz. Przecież po uderzeniu jubilera nie mógł ponownie wejść do willi i podrzucić młotek. Zabrałby go ze sobą. Coś mi tu nie gra.
– Ale przecież jest drabina, wybita szyba i kasetka, która leżała na dworze – podporucznik bronił swojej tezy – zapewne pokojówka lub któryś z gości zabrał z góry młotek i automatycznie położył go na kanapce w hallu. Najpewniej Rózia, gdy przerażona zbiegała z piętra, aby zaalarmować mieszkańców. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, chwyciła młotek. Gdy oprzytomniała, rzuciła go na kanapkę.
– Mogło tak być – sierżant obstawał przy swoim – ale wówczas młotek byłby bardziej zakrwawiony albo przynajmniej byłyby ślady krwi na kanapce. Mówię panu, że to jeden z tych, którzy siedzą w salonie, rozwalił łeb temu złotnikowi i gwizdnął brylanty.
– Więc co robić? – podporucznik był niezdecydowany. Zaledwie miesiąc temu skończył szkołę w Szczytnie i trafił do Zakopanego na pierwszą swoją placówkę. Pech chciał, że prawie na początku służby zdarzyła się sprawa przekraczająca normalny zakres codziennych funkcji Komendy Miejskiej MO. Za jeszcze większy pech podporucznik Klimczak uważał to, że komendant był właśnie na urlopie, a jego zastępcę wezwano służbowo do Krakowa. W komendzie został tylko on, świeżo upieczony podporucznik, podoficerowie i szeregowcy MO.
– Ja bym radził, panie poruczniku, wezwać z komendy jeszcze ze trzech ludzi. Pan przesłuchiwałby tutaj mieszkańców pensjonatu, a my przeprowadzilibyśmy szczegółową rewizję we wszystkich pokojach. Może znajdziemy te brylanty? Jeśli złodziej mieszka w „Carltonie”, miał bardzo mało czasu na ich schowanie. A może nawet tak jest pewny swojej bezkarności, że ukrył je przy sobie? Jeżeli pan porucznik pozwoli, wydam polecenie kierowcy, aby pojechał po kolegów.
– Trzech to za dużo. Nie możemy ogałacać komendy z całej rezerwy. Niech przyjedzie dwóch. Tymczasem przesłuchamy pokojówkę i portiera. Przypuszczam, że są oni niewinni, lecz mogą powiedzieć dużo ciekawych rzeczy.
– Panie poruczniku, niech pan się nie obrazi – odezwał się drugi z milicjantów – to ciężka sprawa. Wiem, że w domu wczasowym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przebywa właśnie na urlopie pułkownik Edward Lasota z Komendy Głównej. Znam go dobrze, bo często przyjeżdżał do nas służbowo, wówczas, gdy był jeszcze w randze majora i pracował w departamencie szkolenia kadr. Słyszałem, że teraz jest oficerem śledczym do spraw specjalnych w KG MO. Pułkownik to równy chłop. Gdyby tak zatelefonować do niego, na pewno zechce nam pomóc. Nie jest zbyt późna godzina, dopiero po dziesiątej, chyba nie śpi? Podporucznik skrzywił się.
– Obawiam się, że taki pan najpierw odmówi, a po powrocie do Warszawy powie komu trzeba: „w tym Zakopanem najgłupszej sprawy nie potrafią załatwić i po nocy wczasowiczów z domu MSW wyciągają z łóżek”. I zaraz telefon z Warszawy z odpowiednim ochrzanem. A potem komendant da nam do wiwatu!
– Pułkownik Lasota nikomu świni nie podłoży. Pamiętam, że za poprzedniego komendanta zrobiliśmy pewne kapitalne głupstwo. Przyjechał z Warszawy, całą rzecz wyprostował i tak pokierował sprawą, że wszystko skończyło się pomyślnie. Gdyby wtedy chciał się przyczepić, nasz stary dobrze dostałby po uszach.
Klimczak jeszcze się wahał.
– Leszczyński dobrze radzi – powiedział sierżant – ja tego pułkownika także znam. Solidny facet i tęgi fachowiec. Sam pan widzi, poruczniku, że sprawa cholernie ciężka. Ci goście z „Carltonu”, to nie pierwsi lepsi. Inżynier, malarz, redaktor z Warszawy, jakaś Amerykanica, profesorka z uniwersytetu… Każdy na pewno ma dobre stosunki i plecy. Trzeba z nimi delikatnie, chociaż wśród nich jest ten, który palnął młotkiem w głowę jubilera i zabrał brylanty. W takiej historii samemu łatwo byka strzelić. Jeżeli pułkownik będzie razem z nami, to i śledztwo będzie poważniej wyglądało, i skorzystamy z doświadczenia fachowca. Niech pan się zgodzi. Leszczyński zadzwoni do pułkownika i poślemy po niego naszą warszawę.