Po blisko dziesięciu minutach szef policji oddał pole Emer-sonowi. Ten wyjawił tożsamość sprawcy i szczegóły zbrodni. Nie rozwodził się. Same fakty, proszę pani. Zarysował przebieg dochodzenia. Odpowiedział na pytania. Nie chełpił się. Ann Yanni pomyślała, iż Emerson najwyraźniej uważa, że policji dopisało szczęście. Tym razem mieli znacznie więcej śladów niż zwykle.
Potem na scenę wszedł Rodin. Ten przedstawił sprawę w taki sposób, jakby policja uporała się zaledwie ze wstępnymi problemami, a prawdziwa praca dopiero miała się zacząć. Jego biuro zbada wszystkie dowody i wyciągnie właściwe wnioski.
I owszem, pani Yanni, ponieważ jego zdaniem okoliczności tego wymagają, będzie domagał się kary śmierci dla Jamesa Barra.
James Barr ocknął się w swojej celi o dziewiątej w sobotę rano, z kacem po tabletkach nasennych i wódzie. Natychmiast zdjęto mu odciski palców i ponownie odczytano prawa, nawet dwukrotnie. Miał prawo zachować milczenie i wezwać ad-
wokata. Wybrał milczenie. Niewielu ludzi to robi. Niewielu potrafi. Zazwyczaj odczuwają nieprzezwyciężoną potrzebę mówienia. Jednak James Barr ją przezwyciężył. Zamknął usta i milczał. Wiele osób próbowało z nim pomówić, lecz on nie odpowiadał. Ani razu. Ani słowa. Emersonowi to pasowało. Prawdę mówiąc, Emerson nie chciał, żeby Barr coś powiedział. Wolał pozbierać dowody, zbadać je, sprawdzić, wypolerować i doprowadzić do tego, żeby mieć pewność uzyskania wyroku skazującego bez zeznań podejrzanego. Zeznania są zbyt narażone na zarzuty obrońców, dowodzących, że zostały wymuszone lub złożone w chwili ograniczonej poczytalności, więc Emerson nauczył się tego unikać. Zeznania to lukier na torcie. I dokładnie ostatnia rzecz, jaką chciał usłyszeć, nie pierwsza. Nie tak jak w telewizyjnych serialach kryminalnych, gdzie bezlitosne przesłuchanie jest sztuką samą w sobie. Dlatego trzymał się z daleka i czekał, aż jego technicy zakończą swoją powolną, żmudną pracę.
Siostra Jamesa Barra była młodsza od niego, niezamężna i mieszkała w czynszowym mieszkaniu. Miała na imię Rose-mary. Jak wszyscy mieszkańcy miasta była wstrząśnięta, zaszokowana i oszołomiona. Widziała wiadomości w piątek wieczorem. I ponownie w sobotę rano. Usłyszała, jak policyjny detektyw wymienił nazwisko jej brata. Z początku myślała, że to pomyłka. Pewnie się przesłyszała. Jednak policjant wciąż je powtarzał. James Barr, James Barr, James Barr. Wybuchła płaczem. Najpierw były to łzy zaskoczenia, potem przerażenia, wreszcie gniewu.
Później z trudem się opanowała i zaczęła działać.
Pracowała jako sekretarka w ośmioosobowej kancelarii prawniczej, która -jak większość firm w prowincjonalnych miasteczkach – zajmowała się wszystkim po trochu. I dość dobrze traktowała swoich pracowników. Pensja nie była nadzwyczajna, ale rekompensowały to pewne korzyści. Jedną z nich było pełne ubezpieczenie. Innym to, że tytułowano ją radczynią, a nie sekretarką. Jeszcze inną obietnica, że firma zapewni opiekę prawną swoim pracownikom i ich rodzinom za
darmo. Zwykle były to testamenty, sprawy spadkowe i rozwodowe oraz niewielkie roszczenia powypadkowe wobec firm ubezpieczeniowych. Na pewno nie obrona dorosłego rodzeństwa, omyłkowo oskarżonego o zastrzelenie kilku osób w biały dzień i w środku miasta. Rosemary zdawała sobie z tego sprawę. Jednak uważała, że musi spróbować. Ponieważ znała swojego brata i wiedziała, że nie mógł tego zrobić.
Zadzwoniła do domu jednego z właścicieli firmy. Zajmował się głównie podatkami, więc zadzwonił do konsultanta do spraw kryminalnych. Ten zadzwonił do prezesa firmy, który zwołał naradę wszystkich wspólników. Spotkali się przy lunchu w wiejskim klubie. Początkowo zastanawiano się, jak odmówić Rosemary w możliwie najtaktowniejszy sposób. Nie mieli doświadczenia w sprawach kryminalnych tego rodzaju. Ani ochoty, aby je zdobywać. Musieli dbać o publiczny wizerunek firmy. Wszyscy natychmiast zgodzili się z tym twierdzeniem. Jednak Rosemary Barr była dobrą sekretarką i przepracowała dla nich wiele lat, chcieli zachować się wobec niej lojalnie. Wiedzieli, że nie ma pieniędzy, ponieważ prowadzili jej sprawy podatkowe. Zakładali, że jej brat również nie ma pieniędzy. Ale konstytucja gwarantuje każdemu prawo do kompetentnego adwokata, a nie mieli najlepszego zdania o obrońcach z urzędu. Tak więc stanęli przed prawdziwym dylematem etycznym.
Rozwiązał go ich konsultant do spraw kryminalnych. Nazywał się David Chapman. Był zaprawionym w sądowych bojach weteranem i znał prokuratora okręgowego, Rodina. Znał go bardzo dobrze. Po prostu nie mógł go nie znać. Byli do siebie podobni, wychowali się w tej samej dzielnicy i siedzieli w tym samym interesie, chociaż po przeciwnych stronach. Chapman poszedł więc do palarni i zadzwonił z komórki do prokuratora. Przeprowadzili długą i szczerą rozmowę. Potem Chapman powrócił do zebranych.
– Wynik jest przesądzony – powiedział. – Brat panny Barr jest winny jak wszyscy diabli. Rodin ma sprawę jak wziętą z podręcznika. Do licha, ona pewnego dnia z pewnością znajdzie
się w podręczniku. Zebrał wszystkie możliwe dowody. Nigdzie nie ma nawet najmniejszej szczeliny.
– Był z tobą szczery? – zapytał prezes firmy.
– Starzy kumple nie wciskają sobie kitu – odparł Chapman.
– A więc?
– Moglibyśmy jedynie wnosić o złagodzenie wyroku. Gdyby udało nam się zamienić karę śmierci na dożywocie, byłoby to wielkie zwycięstwo. Panna Barr niczego więcej nie może oczekiwać. Jej brat również, z całym szacunkiem.
– Nasze zaangażowanie? – spytał prezes.
– Jedynie w fazie formułowania wyroku. Ponieważ on będzie musiał przyznać się do winy.
– Chcesz się tym zająć?
– W tych okolicznościach…
– Ile roboczogodzin będzie to nas kosztowało?
– Niewiele. Praktycznie nic nie możemy zrobić.
– Złagodzenie wyroku na jakiej podstawie?
– Zdaje się, że on jest weteranem wojny w Zatoce. Możemy więc mówić o działaniu toksycznych substancji chemicznych. Albo o zmianach psychicznych wywołanych traumatyczojfiii przeżyciami wojennymi. Może uda nam się zawrzeć ugodę z Rodinem. Moglibyśmy omówić to przy lunchu.
Prezes kancelarii kiwnął głową. Zwrócił się do specjalisty od spraw podatkowych.
– Powiedz swojej sekretarce, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby pomóc jej w potrzebie.
Barr został przeniesiony z komisariatu do aresztu śledczego, zanim jego siostra i Chapman zdołali się z nim zobaczyć. Zabrano mu koc i piżamę, a wydano papierową bielizaę, pomarańczowy kombinezon oraz parę gumowych klapek. Areszt nie był przyjemnym miejscem – panował w nim hałas i smród. Był też potwornie zatłoczony, więc wciąż wybuchały awantury z powodu społecznych lub etnicznych napięć, z którymi policja radziła sobie na ulicy. Więźniów lokowano po trzech w jednej celi, a strażników było za mało. Nowych nazywano rybkami i musieli sami troszczyć się o siebie.
Jednak Barr służył w wojsku, toteż nie przeżył wielkiego szoku kulturowego. Przeżył jako „rybka” dwie godziny, po czym odeskortowano go do pokoju przesłuchań. Powiedziano mu, że tam czeka jego adwokat. Wprowadzono go do pokoiku bez okien, w którym jedynym umeblowaniem był przyśrubowany do podłogi stolik i dwa krzesła. Na jednym z nich siedział facet, który wydał się Barrowi znajomy. Na stoliku stał magnetofon. Chyba walkman.