Выбрать главу

– Co jest? – spytałem.

– Mają tu szynkę Dziczy Łeb.

– I co z tego?

– Dziczy Łeb – powtórzyła. – Co za geniusz marketingu wymyślił tę nazwę? Wiesz co, mam pomysł. Nadajmy naszemu najlepszemu nacięciu nazwę najobrzydliwszego zwierzęcia, jakie przyjdzie nam do głowy. Nie, zaczekaj. Niech ta nazwa kojarzy się z jego łbem.

– Jednak zawsze kupujesz tę szynkę – przypomniałem.

Zastanowiła się.

– Taak, chyba masz rację.

Podeszliśmy do kasy. Zia wyłożyła swoje zakupy na taśmę. Wziąłem metalową zakładkę i wyładowałem zawartość mojego wózka. Krępy kasjer zaczął wczytywać ceny produktów. – Jesteś głodny? – zapytała mnie Zia.

Wzruszyłem ramionami.

– Chyba wrzuciłbym coś na ruszt w Garbo's.

– Zróbmy to. – Zia spojrzała nad moim ramieniem i nagle drgnęła. Zmrużyła oczy i zrobiła dziwną minę. – Marc?

– Tak?

Machnęła ręką.

– Nie, to niemożliwe.

– Co?

Wciąż patrząc mi przez ramię, Zia ruchem brody wskazała mi kierunek. Powoli odwróciłem się i kiedy ją zobaczyłem, zaparło mi dech. – Widziałam ją tylko na zdjęciach – powiedziała Zia ale czy to nie…?

Zdołałem skinąć głową.

To była Rachel.

Zapomniałem o całym świecie. Nie powinienem tak zareagować.

Wiedziałem o tym. Już dawno zerwaliśmy ze sobą. Teraz, po tylu latach, powinienem się z tego śmiać. Powinienem poczuć przelotny żal, smutek wywołany wspomnieniem czasów, kiedy byłem młody i naiwny. Jednak nie, wcale się tak nie czułem. Rachel stała trzy metry dalej i nagle wszystko powróciło. Znów ogarnął mnie ten przemożny pociąg, ta nieodparta tęsknota, jakbyśmy kochali się i rozstali zaledwie wczoraj. – Dobrze się czujesz? – spytała Zia.

Ponownie kiwnąłem głową.

Czy wierzycie w to, że każdy z nas ma tylko jedną bratnią duszę, jedyną prawdziwą miłość? Tam, za kasami supermarketu i pod tablicą z napisem „Kasa ekspresowa – nie więcej niż 15 artykułów”, stała moja. – Myślałam, że wyszła za mąż – powiedziała Zia.

– Wyszła – odparłem.

– Nie nosi obrączki. – Zia dała mi szturchańca. – Och, to ekscytujące, no nie?

– Taak – mruknąłem. – Uroki miasta.

Zia pstryknęła palcami.

– Hej, wiesz co mi to przypomina? Tę okropną starą płytę, którą wciąż puszczałeś. Piosenkę o spotkaniu dawnej miłości w sklepie spożywczym. Jaki miała tytuł?

Kiedy jako dziewiętnastoletni chłopak poznałem Rachel, wywarła na mnie mniejsze wrażenie. Nie był to grom z jasnego nieba. Nawet nie jestem pewien, czy uznałem ją za atrakcyjną. Jednak, o czym szybko się przekonałem, lubię kobiety, które zyskują przy bliższym poznaniu. Z początku myślisz sobie: no dobrze, całkiem niezła z niej babka, a potem, kilka dni później, ona powie coś albo mówiąc to, przechyli głowę w taki sposób, że czujesz się tak, jakbyś wpadł pod autobus. Teraz też się tak czułem. Rachel zmieniła się, ale tylko trochę. Minione lata chyba jeszcze uwydatniły jej delikatną urodę, wyostrzyły rysy. Była szczuplejsza. Kruczoczarne włosy miała ściągnięte i związane w koński ogon. Większość mężczyzn lubi rozpuszczone włosy. Ja zawsze wolałem je ściągnięte i odsłaniające twarz, a szczególnie u Rachel, której takie uczesanie uwydatniało kości policzkowe i smukłą szyję. Była ubrana w dżinsy i szarą bluzkę. Głowę pochyliła w sposób, który tak dobrze znałem. Powieki przysłaniały orzechowe oczy. Jeszcze mnie nie zauważyła. – Same Old Lang Syne – powiedziała Zia.

– Co takiego?

– Ta piosenka o kochankach w sklepie spożywczym. Śpiewał ją Dan Jakiśtam. Taki miała tytuł. Same Old Lang Syne, – i zaraz dodała:

– A przynajmniej tak mi się wydaje.

Rachel sięgnęła do portfela i wyjęła dwudziestkę. Podała ją kasjerowi. Podniosła głowę i wtedy mnie zobaczyła. Nie potrafię powiedzieć, jaką zrobiła minę. Nie wyglądała na zdziwioną. Nasze spojrzenia spotkały się, ale na jej twarzy nie zobaczyłem radości. Może raczej lęk. Może rezygnację. Nie wiem. I nie wiem, jak długo staliśmy tak, patrząc na siebie. – Może powinnam sobie pójść – szepnęła Zia.

– Hm?

– Jeśli zobaczy, że jesteś z taką gorącą sztuką, pomyśli sobie, że nie ma szans.

Chyba się uśmiechnąłem.

– Marc?

– Taak.

– To trochę dziwnie wygląda. Stoisz i gapisz się jak pacjent po lobotomii. To przerażające.

– Dzięki.

Lekko popchnęła mnie naprzód.

– Podejdź do niej i się przywitaj.

Moje nogi zaczęły się poruszać, chociaż nie pamiętam, żebym im to nakazał. Rachel pozwoliła, żeby kasjer zapakował jej zakupy.

Zrobiła krok w moim kierunku, usiłując się uśmiechnąć. Zawsze miała wspaniały uśmiech, z rodzaju tych, które nasuwają myśli o poezji i wiosennym deszczu i potrafią rozjaśnić ci cały dzień.

Jednak teraz ten uśmiech nie był promienny. Był ostrożny.

Zbolały. Zadałem sobie pytanie, czy mój widok sprawia jej przykrość, czy też już nie umie uśmiechać się jak dawniej, bo coś na zawsze zgasiło jej radość życia. Przystanęliśmy krok od siebie, nie wiedząc, czy powinniśmy się objąć, ucałować, czy tylko uścisnąć dłonie. Tak więc nie zrobiliśmy nic. Stałem tam i czułem ból. – Cześć – powiedziałem.

– Miło słyszeć, że nadal używasz tych zabójczych odzywek – odparła Rachel.

Zdobyłem się na łobuzerski uśmiech.

– Hej, mała, jak leci?

– Już lepiej.

– Często tu bywasz?

– Nieźle. Teraz spytaj: „Czy my się skądś nie znamy?”.

– Skądże. – Uniosłem brew. – Nie ma mowy, żebym zapomniał taką laskę jak ty.

Oboje roześmialiśmy się. A przynajmniej bardzo staraliśmy się roześmiać. I oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę. – Wspaniale wyglądasz – powiedziałem.

– Ty też.

Na chwilę zapadła cisza.

– W porządku. Skończyły mi się zabawne teksty i banalne uprzejmości.

– O rany.

– Co tu robisz?

– Jestem na zakupach.

– Nie to miałem…

– Wiem, co miałeś na myśli – przerwała mi. – Moja matka przeprowadziła się do nowego apartamentu w West Orange.

Kilka kosmyków wymknęło jej się z kucyka i opadło na czoło. Z najwyższym trudem powstrzymałem chęć odgarnięcia ich. Rachel zerknęła w bok, a potem znów spojrzała na mnie. – Słyszałam o twojej żonie i córce – powiedziała.

– Przykro mi.

– Dziękuję.

– Chciałam zadzwonić lub napisać, ale…

– Słyszałem, że wyszłaś za mąż.

Poruszyła palcami lewej ręki.

– Już nie jestem mężatką.

– I że byłaś agentką FBI.

Rachel opuściła rękę.

– To też już przeszłość.

Zamilkliśmy. Nie wiem, jak długo tak staliśmy. Kasjer zajął się następnym klientem. Zia podeszła do nas. Odkaszlnęła i wyciągnęła dłoń do Rachel.

– Cześć, jestem Zia Leroux – przedstawiła się.

– Rachel Mills.

– Miło cię spotkać, Rachel. Pracuję razem z Markiem. – I po sekundzie namysłu dodała: – Jesteśmy tylko przyjaciółmi. – Zia!

– Och dobrze, przepraszam. Posłuchaj, Rachel, chętnie bym pogawędziła, ale muszę już lecieć. – Podkreśliła swoje słowa, pokazując kciukiem drzwi. – Porozmawiajcie sobie. Marc, spotkamy się później. Cieszę się, że cię poznałam, Rachel. – Ja też.

Zia pospiesznie się oddaliła. Wzruszyłem ramionami.

– Jest wspaniałą lekarką.

– Z pewnością. – Rachel chwyciła swój wózek. – Ktoś czeka na mnie w samochodzie, Marc. Miło było cię spotkać. – Mnie też. – Z pewnością jednak strata wszystkiego czegoś mnie nauczyła, no nie? Nie mogłem tak po prostu pozwolić jej odejść. Odkaszlnąłem i powiedziałem: – Może powinniśmy się spotkać.