Pamiętam światła, które ustawiono w nogach łóżka jak w jakiejś hollywoodzkiej produkcji. Pamiętam plastikową maskę na twarzy lekarki i zapach lateksu, kiedy włożyła rękawiczki. Pamiętam odgłos, z jakim mdlejący Colin uderzył głową o stolik, i zamieszanie wokół niego, podczas gdy ja z rękami przyciśniętymi do brzucha czekałam na swoją kolej. Pamiętam, że myślałam o moim sercu bijącym tuż nad stopkami dziecka jak o piłce balansującej na nosie tresowanej foki. A potem ten niesamowity przypływ energii, kiedy sobie uświadomiłam, że jedynym sposobem na zakończenie tego bólu jest wyrzucenie go z siebie, parłam i parłam, aż byłam przekonana, że wywrócę się na drugą stronę, i czułam, jak jej główka poszerza mnie i zmienia, czułam jej maleńki nosek, bródkę i ramionka, gdy po kolei się wysuwały, płynąc między moimi nogami cudownym strumieniem życia, krwi i piękna.
Ale najlepiej pamiętam chwilę, gdy pielęgniarka uniosła Faith, zanim jeszcze odcięto pępowinę.
– Co za śliczna córeczka! – Przysunęła ją bliżej, tak bym mogła zobaczyć napuchniętą twarzyczkę, wierzgające nóżki. Dziecko przez czysty przypadek kopnęło w pępowinę. Poczułam to w całym ciele, dziwne szarpnięcie i drżenie, które z mojego brzucha powędrowało prosto do mojej córeczki, a ona zdziwiona otworzyła oczy. I po raz pierwszy pomyślałam wtedy: Jesteśmy połączone.
Colin płacze w moje włosy.
– Wszystko jest dobrze – mówię, choć nie jest, wcale nie jest.
Poruszam się w jego objęciach i pojmuję, że cieszę się z jego obecności, cieszę się, że możemy wzajemnie sobie pomóc. – Ciii – uspokajam, jak uspokajałabym Faith, gdybym przy niej była.
4 grudnia 1999
W sobotę rano Joan najpierw kupuje w Donut Kingu kubek bardzo mocnej i bardzo czarnej kawy oraz dość roladek z galaretką, żeby wystarczyło na cały dzień, po czym idzie do oddalonej o czterdzieści metrów kancelarii. Wkłada klucz w zamek i przekonuje się, że drzwi są otwarte. Myśląc o wandalach, włamywaczach, a także o Malcolmie Metzu, popycha je.
Przed komputerem sekretarki siedzi zgarbiony Ian Fletcher. Ogląda się przez ramię.
– Najwyższy czas. Wydrukowałem wszystko, co znalazłem w sieci o zespole Münchausena. Myślę, że najlepszym wyjściem będzie podkreślenie specyficznych cech tego zaburzenia. W zeszłym roku w całym kraju stwierdzono tylko dwieście przypadków. Jaka jest szansa, że Mariah cierpi na ten syndrom? Poza tym nie ma do tego podstaw. Nie była wykorzystywana w dzieciństwie, a kiedy Millie będzie zeznawała…
– Zaraz. Co ty tu robisz?
Ian wzrusza ramionami.
– A jak myślisz? Jestem twoim asystentem.
– Niech mnie diabli, jeśli jesteś! Mariah nie chce cię widzieć na terenie stanu, a co dopiero żebyś pomagał w jej sprawie, Z tego, co wiem, równie dobrze znowu możesz odgrywać rolę podwójnego agenta, próbując nas załatwić, zanim w ogóle zdążymy zaprezentować linię obrony.
– Proszę – mówi Ian poważnie. – Tym na co dzień się zajmuję. Wygrzebuję informacje. Odkopuję. Dyskredytuję. Jeśli Mariah nie chce, żebym pomógł jej, przynajmniej ty pozwól mi pomóc sobie.
Realistycznie rzecz biorąc, Joan ma niezwykle małe szanse na znalezienie dość informacji, by odeprzeć wywody doktora Bircha – to znaczy, o ile będzie pracowała sama. Nie ma tyle czasu ani pomocników co Metz w swojej wielkiej kancelarii, a poza tym nawet nie wie, od czego zacząć.
Wyczuwając, że opór Joan słabnie, Ian podaje jej stos papierów.
– Potrzebne ci argumenty przeciwko zespołowi Münchausena. Rozmawiałem przez telefon z lekarzem z UCLA, który jest specjalistą od chorób psychosomatycznych, występujących u dzieci, których rodzice się rozwiedli. – Ian unosi brew. – Doktor Fitzgerald mówi, że były przypadki krwawień spodowowanych psychicznie.
Joan wręcza mu pudełko z roladkami.
– Jesteś przyjęty – mówi.
Kiedy z samego rana dzwoni matka, nie próbuję się opanować. Wrzeszczę na nią tak długo i tak głośno, wyrzucając jej kłamstwo w sprawie stanu Faith, że doprowadzam ją do płaczu. Rozłącza się i natomiast czuję się okropnie; nie mogę nawet oddzwonić, żeby ją przeprosić.
Colin wyszedł po czwartej rano. Wpadło mi na myśl, że jego nowa żona przypuszczalnie próbuje go znaleźć. Ale z drugiej strony, może nie próbuje. Może dlatego jest jego nową żoną.
Na pożegnanie mnie pocałował. Nie namiętnie, ale z przeprosinami, które wsunęły się w moje usta niczym lukrecja i smakowały równie gorzko.
W domu panuje cisza. Siedzę w pokoju Faith, wpatrując się w jej domek dla lalek, sztalugi i lalki Barbie, zbierając się na odwagę, by ich dotknąć. Siedzę bardzo sztywno, boli mnie szczęka, tak mocno ją zaciskam.
Powinnam teraz być z nią, tak jak była ze mną moja matka, kiedy chorowałam: podstawiając mi do ust szklankę z sokiem, smarując vaporubem moje piersi, siedząc koło łóżka, kiedy się budziłam, jakby przez całą noc się stamtąd nie ruszała.
To właśnie robią matki. Czuwają, na pierwszym miejscu zawsze stawiają swoje dzieci.
A ja właśnie tego nie robię.
Moim pierwszym czynem wobec nienarodzonej córki było zwalenie na nią winy za zdradę jej ojca. Moim drugim czynem było łykanie tęczy pigułek, chociaż lekarze nie wiedzieli, jak może to wpłynąć na płód.
Powiedzieli mi, że wyleczenie mojej depresji jest ważniejsze od martwienia się o dziecko. A ja – głupia – im wierzyłam.
Przez kilka miesięcy żyłam nadzieją, że Faith urodzi się zdrowa, więc będę miała spokój. Tak się stało, czekałam więc, aż nadejdzie katastrofa. Teraz widzę, że to była strata czasu. Macierzyństwo nie jest testem, ale religią: zakonem, do którego się weszło, przysięgą, której trzeba dotrzymać. Pasuje na wszystkie rozmiary i jak nic innego maskuje braki. Jak to możliwe, że musiało się stać coś takiego, bym zrozumiała, że Faith jest jedyną rzeczą w moim życiu, która udała mi się przy pierwszym podejściu.
Spoglądam na swoje dłonie. Nie zdając sobie z tego sprawy, zawędrowałam do łazienki, wzięłam brzytwę, którą golę nogi, i otworzyłam nieszkodliwy plastikowy futerał, tak że teraz trzymam śmiercionośne ostrze.
Z wielką uwagą wyrzucam brzytwę do kosza.
– Co to znaczy, że nie możemy z nią rozmawiać? – krzyczy Malcolm Metz. – Ma pani pojęcie, ile nas kosztowało dostanie się na piętro? W holu jest jakieś pieprzone zoo.
– Co się dzieje? – Pielęgniarka zwraca się do doktora Blumberga.
– Jest tam grupa pacjentów z AIDS. Nagle mają normalny poziom ciałek krwi.
– Poważnie? – pyta pielęgniarka.
– Guzik mnie obchodzi, czy ciała z cholernej kostnicy w tej chwili jedzą lunch w stołówce – warczy Metz. – Żądam, żeby doktorowi Birchowi udzielono zgody na rozmowę z Faith White.
– Och, ale on ma moją zgodę – odpowiada Blumberg. – Tylko niech pan za wiele się nie spodziewa.
Słysząc podniesione głosy, Kenzie wychodzi z pokoju Faith. Przez ostatnie trzy godziny czytała jej głośno, choć dziewczynka jest nieprzytomna.
– Co się dzieje?
– Doktor Birch po raz piąty usiłuje porozmawiać z Faith – mówi Metz. – Moja sprawa będzie poważnie zagrożona, jeśli w poniedziałek przyjdziemy do sądu bez tych informacji.
– Przykro mi, ale Faith nie może was przyjąć – mówi Kenzie spiętym tonem. – Jest w śpiączce.
Metz wygląda na zdziwionego.
– Naprawdę? Myślałem, że Standish przesadzała, żeby wzbudzić współczucie. Chryste, tak mi przykro. – Zwraca się do Bircha. – Proszę w takim razie porozmawiać z jej lekarzami.
– Z przyjemnością z panem porozmawiam – mówi Blumberg.
Kiedy obaj lekarze zbierają się do odejścia, Millie nieoczekiwanie chwieje się na nogach. Malcolm Metz łapie ją w ramiona, nim kobieta pada na podłogę.