Выбрать главу

Mariah zmusza się, by spojrzeć na doktor Keller.

– Martwię się tą wyimaginowaną przyjaciółką.

– Niepotrzebnie. To absolutnie normalne. Wręcz zdrowe. Mariah unosi brwi.

– Zdrowe i normalne jest rozmawianie z kimś, kto nie istnieje?

– Całkowicie. Faith stworzyła sobie kogoś, kto dwadzieścia cztery godziny na dobę udziela jej emocjonalnego wsparcia. – Doktor Keller wyjmuje rysunek z teczki Faith. – Nazywa przyjaciółkę swoim stróżem, co tylko wzmacnia to zachowanie – ma teraz kogoś, kto ją ochrania, tak by nic złego jej się nie stało.

Mariah bierze kartkę i uśmiecha się na widok prostego rysunku jasnowłosej dziewczynki. Jest nią Faith – świadczy o tym fioletowa sukienka w żółte kwiaty, którą dziewczynka nosiłaby codziennie, gdyby mogła, i warkoczyki przypominające węże. Trzyma za rękę jakąś postać.

– To jej przyjaciółka – mówi doktor Keller. Mariah wpatruje się w rysunek.

– Wygląda jak przyjazny duszek Casper.

– To całkiem możliwe. Jeśli Faith stworzyła sobie obraz tej osoby, przypuszczalnie wcześniej gdzieś ją widziała.

– Casper z włosami – koryguje Mariah, palcem przesuwając po opływowym białym ciele i hełmie brązowych włosów, okalających twarz. – Ale stróż.

– Ważne jest to, że Faith pomaga.

Mariah bierze głęboki oddech i skacze w otchłań.

– Skąd pani wie, że pomaga? – pyta cicho. – Skąd pani wie, czy ta przyjaciółka to nie głos, który Faith słyszy w głowie?

Doktor Keller chwilę milczy. Mariah zastanawia się, co lekarka wie o jej pobycie w szpitalu, ile zdradził jej Johansen.

– Po pierwsze, nie zaklasyfikowałabym tego jako halucynacji. To by sugerowało, że pani córka przeżywa epizod psychotyczny, a pani nie mówiła o żadnych zmianach w jej zachowaniu, które doprowadziłyby mnie do takiego wniosku.

– Jakiego rodzaju zmiany?” – pyta Mariah, choć doskonale zna odpowiedź.

– Drastyczne. Kłopoty ze snem. Wpatrywanie się przed siebie. Agresja. Zmiany w nawykach żywieniowych. Wstawanie o trzeciej nad ranem i mówienie, że przyjaciółka kazała jej wejść na dach domu.

Mariah myśli o Faith czołgającej się w środku nocy po drążku huśtawki.

– Nie – kłamie. – Nic takiego się nie zdarzyło.

Doktor Keller wzrusza ramionami.

– W takim razie nie ma powodu do niepokoju.

– A jeśli chce, żeby przyjaciółka kładła się z nią do łóżka albo jadła?

– Proszę się na to zgadzać i nie robić z tego wielkiej sprawy. W końcu Faith poczuje się na tyle bezpieczna, że zrezygnuje z przyjaciółki.

„Pozbędzie się stróża” – myśli Mariah i niemal się uśmiecha.

– Będę z nią rozmawiała o przyjaciółce, pani White. Ale naprawdę widziałam sto takich przypadków. Dziewięćdziesiąt dziewięć z tych dzieci nie miało potem najmniejszych problemów.

Mariah kiwa głową, zadaje sobie jednak pytanie, co stało się z tym jednym.

Colin uśmiecha się do zastępcy dyrektora sieci domów opieki.

– To potrwa minutkę – mówi i spokojnym krokiem opuszcza gabinet, by przeszukać bagażnik swojego samochodu. Trudno przekonywać o zaletach tego przeklętego świetlnego znaku ewakuacyjnego nad drzwiami, skoro strzelają z niego iskry, gdy podłącza się go do prądu. Na szczęście w samochodzie Colin ma zapasowy egzemplarz; jeśli chodzi o ten, winę może zrzucić na zły montaż kabli na Tajwanie.

Próbka leży na dnie pudła. Zgrzytając zębami, Colin zanurza w nim dłoń i szuka charakterystycznego kabelka. Trafia na coś, wyjmuje i widzi, że to spinka do włosów.

Nie ma pojęcia, skąd wzięła się w jego pudle z próbkami. Pamięta, kiedy ostatnio widział ją u Faith, połyskującą srebrzyście na kaskadzie jasnych włosów. Faith trzyma spinki i gumki w starym pudełku po cygarach, które Colin dostał od swojego dziadka.

Zapominając o zastępcy dyrektora, zapominając o znaku, który niedbale zwisa z pudełka, Colin przesuwa kciukiem po krawędzi spinki.

Był u ginekologa z Jessicą. Słyszał serce płodu. Ale bardzo trudno jest udawać radość i podniecenie z powodu tego nienarodzonego dziecka, kiedy tak zawalił sprawę z tym, które już ma.

Próbował do niej dzwonić, raz nawet z daleka obserwował ją na szkolnym boisku, ale coś go powstrzymuje przed nawiązaniem kontaktu. Prawdę mówiąc, nie wie, co powiedzieć. Za każdym razem, gdy wydaje mu się, że znalazł właściwe słowa przeprosin, przypomina sobie, jak Faith patrzyła na niego, kiedy odwiedził ją w szpitalu po wypadku w cyrku: w milczeniu, osądzająco, jakby nawet przy swoim ograniczonym doświadczeniu wiedziała, że postąpił źle. Colin zdaje sobie sprawę, że bycie ojcem nie jest reklamówką AT &T, nie polega na prostej radości rzucania piłką na podwórku ani na zaplataniu jasnego warkocza. To znajomość wszystkich słów do „Goodnight Moon”. To budzenie się w środku nocy na ułamek sekundy przedtem, nim słyszysz, jak córka spada z łóżka. To obserwowanie dziewczynki wirującej w baletowej spódniczce i zastanawianie się, jak wiele lat później będziesz się czuł, tańcząc na jej weselu.

To podtrzymywanie iluzji, że ty rządzisz, choć jesteś całkowicie bezbronny od pierwszej chwili, gdy uśmiechnęła się do ciebie z gniazdka na twojej ręce.

Ostatnio myśli o Faith tak często, że nie potrafi pojąć, jak mógł zapomnieć o niej na czas dość długi, by popełnić tę monumentalną pomyłkę i przespać się z Jessicą w swoim domu.

Colin wzdycha głęboko. Kocha Jessicę i ona ma rację, czas, by na nowo siebie określił. Składa w duchu przysięgę, że tym razem będzie lepszym ojcem, zadba, by Faith skorzystała z nowej karty jego życia. Mówi sobie, że jak tylko uporządkuje sprawy, wróci po Faith. Wszystko jej wynagrodzi.

– Panie White – mówi od progu zniecierpliwionym tonem zastępca dyrektora. – Możemy kontynuować?

Colin odwraca się, chowa spinkę do kieszeni. Bierze nową próbkę i gładko rozpoczyna mowę pochwalną o finansowo – i energooszczędnych zaletach urządzenia, przez cały czas się zastanawiając, jak ktoś, kto zarabia na życie, pomagając ludziom skutecznie uciec przed niebezpieczeństwem, za nic w świecie nie potrafi dostrzec drogi wyjścia z własnych problemów.

6 września 1999

Millie Epstein bierze dietetyczną colę i siada obok córki na sofie w salonie.

– Cóż, uznaj to za błogosławieństwo. Mogła wyobrazić sobie brytyjskiego żołnierza w wielkiej futrzanej czapie i narzekać, że nie mieści się na tylnym siedzeniu samochodu.

Mariah toczy puszkę z wodą sodową po czole.

– W przyszłym tygodniu idzie do szkoły. A jeśli dzieci będą się z niej śmiały?

– I tym się przejmujesz? Naprawdę, Mariah, daj spokój. Ona ma siedem lat. W przyszłym tygodniu nie będzie nawet o tym pamiętała.

Mariah przesuwa ustami po ostrej krawędzi puszki.

– Ja pamiętałam – mówi cicho.

– Z tobą nie działo się nic złego – odpowiada jej matka gwałtownie. – Colin wmówił ci, że jesteś meszuge * choć tylko kiepsko się czułaś.

– To była depresja kliniczna, mamo.

– Ale to nie to samo, co opowiadanie, że kosmita transmituje wiadomości radiowe do twojego mózgu.

Mariah kręci się na siedzeniu.

– Nigdy nie twierdziłam, że jestem schizofreniczką.

– Kochanie. – Millie kładzie dłoń na ramieniu córki. – Jako pięciolatka też miałaś wyimaginowanego przyjaciela. Chłopca imieniem Wolf. Mówiłaś, że śpi w nogach twojego łóżka i każe ci unikać warzyw.

– Czy przez to mam się poczuć lepiej? – Mariah czuje, że w głowie jej dudni. Bierze pilota i włącza telewizor matki. Trafia na opery mydlane, których nie potrafi znieść, inforeklamy i program Marthy Stewart. Przeskakuje po rzadziej oglądanych kanałach telewizji satelitarnej i wybiera jakiś sitcom.

вернуться

* Meszuge (jidysz) – wariat, szaleniec.