Выбрать главу

– Ja… uch… muszę na chwilę… – Colin uśmiecha się do niej i rusza w kierunku męskiej toalety. Sam nie wie, co właściwie czuje na myśl o ślubie w Las Vegas. Udzielony przez byle sędziego pokoju, z sobowtórem Elvisa śpiewającego serenadę i bukietami po pięć dolarów sztuka, bez dwóch zdań będzie zasadniczo odmienny od ślubu z Mariah.

To był pomysł Jessiki. I tak jechali do Vegas na konferencję.

– A poza tym – roześmiała się, gładząc brzuch – pomyśl, jakie historie będziemy mieli mu do opowiedzenia.

Colin zastanawia się teraz, czy jego małżeństwo z Mariah mogłoby przetrwać, gdyby poślubił ją w kaplicy Księżycowej Poświaty w Vegas, a nie u Świętego Tomasza w Wirginii z większą pompą niż na królewskim ślubie. Gdyby był chętny do odtańczenia… jakże się to nazywa… a tak, hory, albo zmiażdżenia obcasem kieliszka, gdyby tylko z góry nie założył, że jego sposób jest jedynym właściwym, może różnice między nimi nie stałyby się tak wyraźne. Ponieważ jednak było inaczej, Colin wini siebie za to, co przytrafiło się jego byłej żonie. Tak usilnie żądał, by dopasowała się do jego życzeń, że w rezultacie się złamała.

Zamiast wejść do toalety, siada w wąskiej budce telefonicznej i dzwoni do swojego dawnego domu.

– Mariah – mówi, kiedy była żona odbiera. Następuje krótka przerwa.

– Colin.

Chociaż on stara się tego nie słyszeć, w jej głosie brzmi nuta radości. Jak zawsze czuje się niezręcznie. Kto przy zdrowych zmysłach chce być zbawcą drugiej osoby?

Colin przyciska czoło do metalowej ścianki i stara się odnaleźć słowa, które musi wypowiedzieć, ale zamiast tego pyta:

– Jak plecy Faith?

– O wiele lepiej. Już nosi bluzki.

– To dobrze.

W ciszy, która zapada, Colin nagle przypomina sobie, jak źle Mariah reagowała na pauzy w ich rozmowach. Natychmiast zaczynała paplać o niczym, wolała to, niż czekać, aż cisza dobiegnie końca. Teraz wszakże nic nie mówi, jakby próbowała utrzymać w sekrecie tyle samo co Colin.

– U ciebie wszystko w porządku? – pyta wreszcie Mariah.

– Tak. Jadę do Vegas na konferencję.

– Och – mruczy cicho, a Colin wie, że przez to jedno słówko chciała powiedzieć: „Jak to możliwe, że twoje życie toczy się dalej?”. – W takim razie pewnie chciałbyś porozmawiać z Faith?

– Czy to… czy mógłbym?

– Jesteś jej ojcem, Colin. Naturalnie że możesz.

W słuchawce coś trzeszczy i nim Colin ma czas otworzyć usta, odzywa się Faith.

– Cześć, tatusiu.

– Cześć, pierniczku. – Colin owija metalowy sznur wokół ramienia. – Chciałem ci powiedzieć, że wyjeżdżam na kilka tygodni.

– Ciebie nigdy tu nie ma.

Colina uderza prawda zawarta w tych słowach. Przy podróżach, których wymaga od niego praca, jego wspomnienia o Faith – a przypuszczalnie także jej o nim – pełne są pożegnań i powrotów.

– Ale zawsze za tobą tęsknię.

– Ja też za tobą tęsknię. – Faith kicha i oddaje słuchawkę matce.

– Przepraszam – mówi Mariah. – Ostatnio jest trochę nieprzewidywalna.

– To zrozumiałe.

– Jasne.

– To tylko dziecko.

– Wiem. Jestem przekonana, że cieszy się z twojego telefonu.

Colin dziwi się, jak obco oboje brzmią: dawniej słowa żony zalewały go niczym fale plażę, nieustanna paplanina o bonach z pralni, szkolnych zebraniach i obniżkach cen w sklepie spożywczym, której w gruncie rzeczy nigdy nie słuchał, nigdy nie zauważał, dopóki nie ucichła, i dopiero wówczas przekonał się, że tkwi po szyję w ruchomych piaskach swojego małżeństwa. Zastanawia się, jak to możliwe, by w okamgnieniu przejść od słów tak bezmyślnie rzucanych jak drobne do kieszeni do sytuacji, gdy najbardziej nawet obojętna rozmowa wyczerpuje cię do cna.

– Więc… to wszystko? – Mariah waha się przez ułamek sekundy, nim dodaje: – Czy chciałeś ze mną o czymś porozmawiać?

Jest tyle rzeczy do omówienia: ślub, jak Mariah sobie radzi, jak dziwne wydaje się to, że choć dzieli ich wiele mil, on ma wrażenie, jakby zerkał przez wysoki mur.

– To wszystko – odpowiada Colin.

29 września 1999

Ian płaci trzem osobom wyłącznie za czytanie gazet z większych miast Stanów Zjednoczonych i Europy. Codziennie o ósmej rano asystenci powinni stawić się u niego z relacjami o co najmniej dwóch wątpliwych mistycznych przypadkach. Jego tournee z kampanią na rzecz antyodnowy trwa już dwa tygodnie; siedzą rano w ciasnej przyczepie.

– Dobra – zwraca się Ian do Davida, najmłodszego z podwładnych – co wygrzebałeś?

– Dwugłowa kura i siedemdziesięciopięcioletnia kobieta, która urodziła dziecko.

– Daj spokój – parska drwiąco Yvonne. – Chodzi o tę kobietę z Florydy.

Na Ianie historia też nie robi większego wrażenia.

– A ty masz coś lepszego?

– Kręgi w zbożu w Iowa.

– Nie chcę się w to mieszać. Wiara w Boga i wiara w kosmitów to dwie zupełnie różne sprawy. Wando?

– Na dnie studni w Montanie pojawiło się dziwne źródło światła.

– Wygląda na odpady radioaktywne. Coś jeszcze?

– Prawdę mówiąc, tak. W Bostonie doszło do niejakiego poruszenia na sympozjum psychiatrycznym.

Ian uśmiecha się.

– O co chodziło?

– Jedna z lekarek wygłosiła tezę, że jeśli urojenia nie da się obalić, to może jest prawdziwe.

– Oto psychiatra w sam raz dla mnie. A o jakie urojenie dokładnie chodzi?

– Lekarka ma małą pacjentkę, która twierdzi, że objawia jej się Bóg.

– Naprawdę? – pyta Ian z ożywieniem. – Co to za dziewczynka?

– Nie wiem. Psychiatrzy nie podają nazwisk osób na takich sympozjach. Mówią o nich jako o „pacjentach”. – Wanda wsuwa dłoń do kieszeni dżinsów. – Ale mam nazwisko lekarki – oznajmia, podając Ianowi kartkę.

– Pani Mary Margaret Keller – czyta Ian. – Nie jest w stanie obalić urojenia, tak? Pewnie tę dziewczynkę badało już z pięćdziesięciu jej kolegów po fachu. Teraz potrzebuje kogoś takiego jak ja.

Rozlega się pukanie do drzwi i rabin Weissman unosi głowę znad książek. Z jękiem uświadamia sobie, że jest dziesiąta. Pora na kolejną sesję z Rothmanami.

Przez ułamek sekundy myśli, czy nie udać, że go nie ma. Najbardziej ze wszystkiego nie znosi słuchania, jak Rothmanowie obrzucają się obelgami z taką jadowitą mocą, że rabin boi się, iż sam oberwie w tym krzyżowym ogniu. Rozumie rolę rabina, którego obowiązkiem jest pomoc członkom kongregacji, ale to? Terapia małżeńska? Rabin kręci głową. To raczej ćwiczenia w strzelaniu do celu.

Westchnąwszy, rabin Weissman uśmiecha się i otwiera drzwi gabinetu. Zdumiony i zbity z tropu patrzy, jak Eve i Herb Rothmanowie całują się w korytarzu.

Odsuwają się od siebie, z zakłopotaniem przepraszając. Rabin z niedowierzaniem patrzy, jak Rothmanowie przyciągają ku sobie fotele i dopiero wtedy siadają. Przecież to nie może być ten sam mężczyzna, który w zeszłym tygodniu nazwał żonę podstępną krową, zamierzającą go oskubać z ciężko zarobionych pieniędzy. To nie może być ta sama kobieta, która w zeszłym tygodniu oznajmiła, że jeśli następnym razem mąż wróci do domu, śmierdząc jak cały harem, ona w środku nocy odetnie mu bajcym.

– No więc?… – Rabin pytająco unosi brew. Palce Eve mocniej splatają się z palcami męża.

– Ach – mówi nieśmiało – czy to nie cudowne?

– Bardziej niż cudowne – entuzjazmuje się Herb. – Nie chodzi o to, że cię nie kochamy, rabbi, ale twoje rady nie będą nam już potrzebne.

Rabin Weissman uśmiecha się.

– Taki rodzaj odrzucenia lubię najbardziej. Ale powiedzcie, co spowodowało tę zmianę?

– Trudno powiedzieć – waha się Eve. – Po prostu zaczęłam inaczej czuć.