– Stolik w kształcie trumny.
Matka stawia kubek z kawą na czystym szkle.
– Widzisz?
– Trzymasz trumnę w salonie. – Nie jestem w stanie się z tego otrząsnąć.
Matka siada na kanapie i opiera stopy w sandałach na szklanym wieku.
– No wiesz, kochanie, to była okazja.
Ujmuję głowę w dłonie.
– Niedawno byłaś u doktora Feldmana. Wiesz, co powiedział: jeśli będziesz sumiennie brała leki na ciśnienie, masz szansę wszystkich nas przeżyć.
Matka wzrusza ramionami.
– Będziesz miała jedną sprawę z głowy, kiedy mój czas nadejdzie.
– Och, na litość boską. Chodzi o to nowe osiedle dla seniorów, o którym wspominał Colin? Przysięgam, mamo, on tylko myślał…
– Uspokój się, kochanie. Nie zamierzam kopnąć w kalendarz w najbliższym czasie, potrzebowałam stolika. Spodobał mi się kolor drewna. I w „Twenty/Twenty” widziałam reportaż o stolarzu z Kentucky, który je robi.
Faith wyciąga się na plecach obok trumny.
– Możesz w niej spać, babciu – proponuje. – Jak Dracula.
– Musisz przyznać, że jest warta grzechu – mówi matka.
I to pod niejednym względem. Mahoń jest cudowny, przypomina gładkie, błyszczące morze. Łączenia i okucia są solidne i wyraźne, zawiasy lśnią niczym pochodnie.
– To była prawdziwa okazja – dodaje matka.
– Błagam, tylko mi nie mów, że kupiłaś używaną.
Matka prycha i spogląda na Faith.
– Twoja mama musi się odprężyć.
Od wielu lat matka powtarza to zdanie w takiej lub innej formie. Nie potrafię jednak zapomnieć, że kiedy ostatnio się odprężyłam, o mało się nie rozpadłam.
Matka siada na podłodze obok Faith i obie ciągną za uchwyty z brązu. Ich blond głowy – mamy farbowana, mojej córki niemal biała – stykają się i nie wiem, gdzie jedna się zaczyna, a druga kończy. W czasie zabawy zdołały przyciągnąć trumnę ku sobie. Wpatruję się w płytki rowek pozostawiony w dywanie, potem staram się w miarę możliwości wygładzić go czubkiem buta.
Mało kto ma takie szczęście jak Colin i ja. Pobraliśmy się młodo, ale wciąż jesteśmy ze sobą – i to pomimo kilku sporych wybojów na drodze.
Między nami jednak jest też chemia. Wiem, że kiedy Colin patrzy na mnie, nie widzi pięciu kilogramów, które zostały mi po ciąży, ani siwych pasemek we włosach. W jego oczach mam skórę kremową i jędrną, włosy spadające na plecy, ciało jak u studentki. Pamięta mnie z najlepszego okresu, bo jak czasami powtarza, jestem najlepszą rzeczą, jaką pamięta.
Kiedy od czasu do czasu idziemy na kolację z jego kolegami – tymi, którzy żony traktują jak trofea – uświadamiam sobie, jakie mam szczęście, że jestem z mężczyzną w rodzaju Colina. Kładzie dłoń na mojej pupie, która nie jest opalona ani tak szczupła jak u tamtych młodszych ode mnie dziewcząt, i z dumą mnie przedstawia:
– To moja żona.
Uśmiecham się. Nikim więcej nigdy nie pragnę być.
– Mamusiu.
Znowu zaczyna padać, droga rozmywa mi się przed oczami, a nie należę do zbyt pewnych siebie kierowców.
– Cii. Muszę się skupić.
– Mamusiu, to bardzo, bardzo ważne – upiera się Faith.
– Najważniejsze jest teraz to, żebyśmy cale i zdrowe dojechały na zajęcia z baletu.
Przez jedną błogosławioną chwilę panuje cisza. Później Faith zaczyna kopać w tył mojego siedzenia.
– Ale ja nie mam trykotu – lamentuje. Zjeżdżam na pobocze i odwracam się do córki.
– Nie masz?
– Nie. Nie wiedziałam, że pojedziemy na balet prosto od babci.
Czuję, jak kark mi czerwienieje. Do sali baletowej wciąż mamy około trzech kilometrów.
– Na litość boską, Faith, dlaczego wcześniej nie powiedziałaś?
Jej oczy napełniają się łzami.
– Wcześniej nie wiedziałam, że jedziemy już na balet.
Walę w kierownicę. Nie wiem, czy jestem zła na Faith, na pogodę, na moją matkę czy na te przeklęte zraszacze w sklepie spożywczym; wszystko to kompletnie zrujnowało mi dzień.
– W każdy wtorek chodzimy na balet po lunchu.
Zawracam, ignorując wyrzuty sumienia, które mi mówią, że zbyt ostro potraktowałam Faith, przecież ona ma dopiero siedem lat.
– Nie chcę wracać do domu! Chcę iść na balet! – wrzeszczy moja córka przez łzy.
– Nie wracamy do domu – mówię przez zaciśnięte zęby. – Jedziemy tylko po trykot.
Wyobrażam sobie wzrok pozostałych matek, kiedy w połowie zajęć wpadnę z Faith na salę. Matek, które zdołały przywieźć dzieci na czas mimo gwałtownej ulewy, matek, które nie muszą wypruwać sobie żył, żeby sprawiać wrażenie, że wszystko przychodzi im łatwo.
Mieszkamy w stuletnim wiejskim domu; nasza siedmioakrowa posiadłość z jednej strony graniczy z lasem, z drugiej zamknięta jest kamiennym murem. Porastają ją głównie drzewa. Jesteśmy na tyle blisko drogi, że nocami światła przejeżdżających samochodów przesuwają się po łóżkach niczym promienie latarni morskiej. Sam dom pełen jest przeciwieństw, które wciąż pociągają: walący się ganek i nowoczesne okna, wanna na czterech łapach z hydromasażem, Colin i ja. Podjazd prowadzi w dół, by wznieść się znowu koło domu. Kiedy skręcamy za bramę, Faith z radością woła:
– Tatuś jest w domu! Chcę się z nim zobaczyć.
Ja też, ale przecież ja zawsze tego chcę. Na pewno przyleciał wcześniejszym samolotem, żeby przed powrotem do biura zjeść lunch w domu. Myślę o innych matkach, które już parkują swoje samochody przed szkółką baletową, i o Colinie; nagle dwudziestominutowe spóźnienie wydaje się tego warte.
– Przywitamy się z tatusiem, weźmiesz trykot i będziemy musiały jechać.
Faith wpada do domu jak maratończyk rzucający się na taśmę.
– Tatusiu! – woła, ale w kuchni i w pokoju rodzinnym nikogo nie ma, tylko aktówka Colina na środku stołu świadczy, że faktycznie wrócił. Słyszę wodę płynącą starymi rurami.
– Tatuś bierze prysznic – mówię. Faith momentalnie rzuca się ku schodom.
– Poczekaj! – krzyczę za nią; wiem, że Colin nie chciałby, żeby Faith zaskoczyła go paradującego nago po sypialni. Biegnę za nią, udaje mi się wyprzedzić ją przy zamkniętych drzwiach sypialni. – Wejdę pierwsza.
Colin stoi koło łóżka, owijając biodra ręcznikiem. Na mój widok nieruchomieje.
– Cześć! – Uśmiecham się. – Co za miła niespodzianka.
Przytulam się do niego, wsuwając mu głowę pod brodę, on luźno kładzie dłonie na mojej talii. Kiwam głową do Faith.
– Wejdź. Tatuś jest ubrany.
– Tatusiu! – krzyczy Faith, rzucając się wprost na jego lędźwie, co często jest dla nas powodem do śmiechu, a teraz każe mu się schylić, choć nie wypuszcza mnie z objęć.
– Cześć, ciasteczko – odpowiada, ale wzrok ma utkwiony ponad głową Faith, jakby spodziewał się za kulisami zobaczyć jeszcze jedno dziecko. Kłęby pary sączą się przez zamknięte drzwi łazienki.
– Moglibyśmy włączyć jej wideo – szepczę, przytulając się mocniej do Colina. – To znaczy pod warunkiem, że szukasz kogoś, kto umyje ci plecy.
Zamiast odpowiedzieć, Colin niezgrabnie wyplątuje się z uścisku Faith.
– Słoneczko, może powinnaś…
– Co powinnam?
Wszyscy odwracamy się na dźwięk głosu dochodzącego z łazienki. Drzwi otwierają się, w progu staje mokra kobieta niedbale okryta ręcznikiem, kobieta, która przypuszczała, że słowa Colina przeznaczone są dla niej.
– O mój Boże – mówi, zalewając się rumieńcem; cofa się i z trzaskiem zamyka drzwi.
Mój umysł rejestruje, że Faith wypada z sypialni, że Colin biegnie za nią. Kolana się pode mną uginają i nagle siedzę na łóżku nakrytym kołdrą ze ślubną obrączką; Colin kupił ją dla mnie w Lancaster w Pensylwanii, bo mennonitka, którą ją uszyła, powiedziała mu, że symbolem idealnego małżeństwa jest nieskończony okrąg.