„Wariatka”. Przepełniona słusznym gniewem Mariah obejmuje córkę.
– A dlaczego mieliby tak mówić?
Faith kuli ramiona.
– Bo słyszeli, jak mówię do… niej.
Mariah zamyka oczy i w duchu błaga – kogo? – by szybko to rozwiązał. Stawia Faith na nogi i trzymając za zasłoniętą rękawem dłoń, wyprowadza z sekretariatu.
– Wiesz co? Może jutro nie pójdziesz do szkoły. Możemy cały dzień spędzić we dwie.
Faith unosi buzię ku matce.
– Naprawdę?
Mariah potakuje.
– Czasami z babcią urządzałyśmy sobie takie specjalne wakacje.
Szczęki jej się zaciskają, kiedy przypomina sobie, jak matka to nazywała: dzień zdrowia psychicznego.
Jadą krętymi uliczkami Nowego Kanaanu. Faith powoli, we fragmentach, zaczyna opowiadać o wydarzeniach w szkole. Przy skręcie na podjazd Mariah otwiera okno samochodu i zabiera pocztę, obrzucając wzrokiem zaparkowane wzdłuż ulicy samochody. Turyści albo obserwatorzy ptaków, którzy stąd ruszają na pola. Często się ich tu widuje. Mariah jedzie dalej. Widzi tłum otaczający dom.
Są tam furgonetki i samochody osobowe. Na litość boską! Jest nawet wielki, wymalowany samochód kempingowy.
– Ojej! – Faith wstrzymuje oddech. – Co się dzieje?
– Nie mam pojęcia – odpowiada Mariah nerwowo. Wyłącza silnik i wysiada z samochodu prosto w niemal dwudziestoosobową grupę ludzi. Momentalnie błyskają flesze, pytania śmigają niczym oszczepy.
– Czy pani córka jest w samochodzie?
– Czy Bóg jest z nią?
– Czy pani też widzi Boga?
Kiedy Faith otwiera drzwi, pytania ustają. Mariah patrzy, jak córka wysiada i przystaje zdezorientowana na wysypanej łupkiem dróżce, prowadzącej do domu. Wzdłuż niej stoi kilkanaścioro mężczyzn i kobiet w kaftanach. Wszyscy pochylają głowy, kiedy Faith patrzy w ich kierunku. Nieco dalej za nimi jakiś mężczyzna pali cienkiego papierosa. Jego twarz wydaje się Mariah znajoma. Uświadamia sobie, że widziała go w telewizji: Ian Fletcher we własnej osobie opiera się o jej dziką jabłoń.
I nagle Mariah dokładnie wie, co tu się dzieje. Jakimś sposobem ludzie dowiedzieli się o Faith. Czując mdłości, obejmuje córkę ramieniem i prowadzi na ganek. Wciąga Faith do domu i zamyka drzwi na klucz.
– Skąd oni się tu wzięli? – Faith wygląda przez szybkę, ale matka szarpie ją w głąb korytarza, nim ludzie na dworze zdążyli dziewczynkę zobaczyć.
Mariah pociera skronie.
– Idź do swojego pokoju i odrób lekcje.
– Nie mam nic zadane.
– Więc coś sobie znajdź! – burczy Mariah. Idzie do kuchni i bierze telefon, czując łzy napływające do oczu. Musi zadzwonić na policję, ale najpierw wybiera inny numer. Kiedy matka się zgłasza, Marian zaczyna płakać.
– Przyjedź, proszę – mówi i rozłącza się.
Siedzi przy kuchennym blacie z palcami rozpostartymi na zimnych kafelkach. Liczy do dziesięciu. Myśli o mleku, brzoskwiniach i brokułach, które już zaczynają się psuć w bagażniku jej samochodu.
Ian Fletcher świetnie wykonuje swoją pracę. Jest bezwzględny, zmotywowany, skoncentrowany. Dlatego też kieruje wzrok na dziewczynkę, swój następny temat, kiedy ta wysiada z samochodu.
Ale jego uwagę zwraca kobieta obok Faith White. Wyraz przerażenia na jej twarzy, nieświadomy wdzięk, instynktowne objęcie córki – wszystko to przykuwa spojrzenie Iana. Jest drobna, ma delikatne kości i włosy koloru złota, które uczesane gładko, odsłaniają twarz bladą i bez makijażu, przypuszczalnie najśliczniejszą rzecz, jaką Ian widział od czasu, gdy oglądał wodospady w Ameryce Południowej. Nie jest klasyczną pięknością, nie jest doskonała, ale w pewnym sensie to czyni ją jeszcze bardziej interesującą, Ian potrząsa głową, by oczyścić głowę z tych myśli. Przecież umawia się z modelkami i gwiazdami filmowymi – nie powinien tracić głowy dla kobiety o twarzy anioła.
Anioła? Ta myśl jest zdradziecka, dziwaczna. To przez ten przeklęty karawan, dochodzi do wniosku Ian. Spędzanie nocy na gąbce zamiast na materacu w luksusowym hotelu pogarsza jego bezsenność do punktu, w którym nie potrafi jasno myśleć, do punktu, w którym ktokolwiek z parą chromosomów X staje się atrakcyjny.
Ian skupia się na Faith White, która idzie objęta ramieniem matki. Potem jednak popełnia błąd i unosi wzrok – i jego oczy spotykają spojrzenie Mariah White. Chłodne, zielone, rozgniewane. Niechaj bitwa się rozpocznie, myśli Ian, nie chcąc i nie potrafiąc oderwać od niej spojrzenia, dopóki ona stanowczym gestem nie zamyka drzwi.
– Nazwijcie jedną rzecz, inną niż istnienie Boga, którą przyjmujemy na ślepą wiarę – mówi Ian wyzywająco. Jego głos wznosi się jak wezwanie do wojny ponad małą grupką słuchaczy. Wieść o obecności Iana przyciągnęła gapiów, którzy dołączyli do dziennikarzy. – Nic takiego nie ma! Po prostu nic! Nawet to, że słońce codziennie wschodzi. Wiem, że tak będzie, ale mogę to naukowo udowodnić. – Opiera się o balustradę drewnianego podium, które pośpiesznie zbudowano koło karawanu z myślą o takich medialnych momentach jak ten. – Czy mogę udowodnić, że Bóg istnieje? Nie.
Kątem oka obserwuje ludzi szepczących do siebie, może nawet zastanawiających się, dlaczego właściwie chcieli zobaczyć czyniącą cuda Faith White.
– Wiecie, czym jest wiara, religia? – Patrzy znacząco na odzianych w szkarłat członków Zakonu Wielkiej Pasji, zbitych w gromadkę z pogardliwymi minami. – To kult. Kto daje ludziom religię? Rodzice robią nam pranie mózgu, kiedy mamy cztery, pięć lat i jesteśmy najbardziej chłonni na fantastyczne idee. Mówią nam, że musimy wierzyć w Boga, więc wierzymy. – Ian wskazuje dom White'ów. – I słowo małej dziewczynki, która, jak mógłbym dodać, jest akurat w odpowiednim wieku, żeby wierzyć też we wróżki, gobliny i wielkanocnego zajączka, wystarczy, żeby was przekonać? – Spogląda na tłum z wyrachowaniem. – Pytam was wszystkich: W co jeszcze wierzymy ślepą wiarą? – Uśmiecha się, gdy odpowiada mu głębokie milczenie. – Cóż, pozwólcie, że wam pomogę. Ostatnią rzeczą, w którą wierzyliście absolutnie i niewzruszenie, był… Święty Mikołaj. – Unosi brwi. – Nieważne, jak nieprawdopodobne się to wydawało, nieważne, ile mieliśmy dowodów, że jest przeciwnie, jako dzieci chcieliśmy wierzyć i wierzyliśmy. A choć porównanie zabrzmi brutalnie, całkiem podobnie jest z wiarą w Boga. Obaj zapewniają łaski w zależności od tego, czy byliśmy grzeczni, czy nie. Obaj działają, nie pokazując się ludziom. Obaj polegają w ogromnym stopniu na pomocy istot mitycznych, elfów w pierwszym przypadku, aniołów w drugim. – Ian świadomie patrzy w oczy jednemu z członków sekty, jednemu z dziennikarzy, jednej matce tulącej niemowlę. – Więc jak to się stało, że nikt z was obecnie nie wierzy w Świętego Mikołaja? Cóż, dojrzeliście i zrozumieliście, jak nieprawdopodobna jest cała ta historia. Święty Mikołaj z dziedziny faktów przeszedł do królestwa wspaniałych opowieści, takich, które warto przekazać dzieciom. W ten sam sposób rodzice, kiedy byliście mali, opowiadali wam o Bogu. – Przez chwilę się waha, pozwalając, by cisza zgęstniała. – Czy nie widzicie, że Bóg także jest mitem?
Millie Epstein trzaska gwałtownie drzwiami. Z tego, co widzi, piękny stary dom Mariah otoczony jest przez bandę szaleńców. Co najmniej dwadzieścia osób roi się na długim podjeździe, niektóre są nawet tak bezczelne, że depczą trawnik przed gankiem. Są wśród nich jacyś ludzie w dziwacznych czerwonych koszulach nocnych, kilkoro ciekawskich sąsiadów oraz ekipy z dwóch vanów z nazwami stacji telewizyjnych, wypisanymi na drzwiach. Millie odpycha ich wszystkich i dociera na ganek, gdzie stoi komendant policji.
– Thomas – mówi – co to za cyrk?
Komendant wzrusza ramionami.
– Sam dopiero co przyjechałem, pani Epstein. Z tego, co wiem od dziennikarzy, jedni twierdzą, że pani wnuczka jest Jezusem czy czymś w tym rodzaju. A ten facet z kolei mówi, że Faith nie tylko nie jest Jezusem, ale że Jezus wcale nie istnieje.