MARTWA KOBIETA WRACA DO ŻYCIA
Łazarz.
Allen siada przy biurku. Żałuje, że nie pamięta dokładnie, co Biblia mówi o Łazarzu. Ale z drugiej strony, nie jest nawet pewien, czy kiedykolwiek czytał tę historię w Biblii. Przechyla się przez korytarzyk ku koleżance.
– Barb, masz Biblię? Barb śmieje się.
– Jasne, zaraz koło korektora. A po co ci Biblia? Zobaczyłeś Boga?
– Nieważne – burczy Allen. „New Canaan Chronicle”, jedna z nieważnych lokalnych gazetek. Ale jest w niej artykuł o kobiecie, która w tej zapadłej dziurze wróciła do życia.
Z Nowego Kanaanu była też ta lekarka.
Allen po raz drugi przebiega wzrokiem artykuł. W czwartym akapicie trafia na słowa „wnuczka pani Epstein… komunikuje się z Bogiem”.
Na rany Chrystusa. Ile innych dzieci w tym miasteczku mogłoby odpowiadać opisowi doktor Keller? Allen rozważa sens całej historii: dziewczynka, która widzi i rozmawia z Bogiem, nagle czyni cuda. To bez dwóch zdań najważniejsza wiadomość z New Hampshire.
„Kto jeszcze miał coś do zyskania?”
Tak powiedział ten nieznajomy. Wskrzeszenie na pewno było w interesie Millie Epstein… o ile to było wskrzeszenie. Allen raz jeszcze spogląda na artykuł. Kręci się tam Ian Fletcher, czyli że jemu też sprawa wydaje się podejrzana. Kto w takim razie zyskałby na fałszywym cudzie? Przede wszystkim dziewczynka. Ale dzieci w tym wieku zawsze mają menedżera dbającego o ich interesy.
I przypuszczalnie jest nim matka.
7 października 1999
Tuż po piątej rano Mariah słyszy, jak otwierają się frontowe drzwi. Wyskakuje z łóżka i zbiega po schodach. Łapie parasol ze stojaka w holu, wyciąga przed siebie jak dzidę i szuka w mroku intruza.
– Wychodź! – krzyczy z walącym sercem. – Chcesz zrobić zdjęcia? Chcesz mieć materiał na wyłączność? Pokaż się, ty draniu!
Nikt się nie porusza, panuje kompletna cisza. Przeklinając, rzuca parasol na ziemię i przez szybki w drzwiach dostrzega Faith, która boso i w koszuli nocnej pcha wózek dla lalek po trawie.
Mariah spogląda na małą grupkę na skraju drogi. Członkowie sekty z Arizony pogrążeni są w błogim śnie przy odległym końcu kamiennego murku, dziennikarze, którzy czekali przez cały dzień na pojawienie się Faith, gdzieś zniknęli. Jedyną osobą obserwującą dziewczynkę jest stojący w drzwiach przyczepy wymięty i ponury Ian Fletcher.
– Cześć, mamusiu! – Faith macha do niej. – Chcesz się ze mną pobawić?
Mariah przełyka słowa nagany, które cisną się jej na usta.
– Twoje stopy… nie jest ci zimno?
– Nie, na dworze jest przyjemnie. – Faith pochyla się nad wózkiem. – Prawda, że przyjemnie? – pyta śpiewnie, otulając lalkę kocykiem.
Tylko że lalka się porusza. Maleńkie brunatne piąstki biją w poranną mgłę, na czole pod gęstą kręconą czuprynką widnieje wielki okrągły wrzód. Faith podnosi dziecko z wózka i przytula do policzka.
– Grzeczny chłopczyk.
To wtedy Mariah dostrzega drobną kobietę, kryjącą się za jesionem na skraju podjazdu. Ma szal na głowie i wzrok utkwiony w niemowlęciu, choć nie próbuje odebrać go Faith.
Faith kładzie chłopczyka do wózka i wiezie ku wysokiemu krzesełku dla lalek, które przeciągnęła na środek trawnika; sadza go i udaje, że karmi kawałkami sztucznych owoców. Dziecko uśmiecha się i kopie stopami o nogi krzesła. Śmieje się tak głośno, że budzi fotografa, który celując obiektywem w Faith, robi zdjęcia z przerażającą szybkością.
Wyrwana z oszołomienia Mariah schodzi z ganku i rusza w kierunku córki.
– Kochanie, chyba musimy iść do domu.
Faith mruży oczy przed wznoszącym się nad horyzontem słońcem.
– Och, a ja właśnie zaczynałam dobrze się bawić.
Mariah kładzie jej dłoń na głowie.
– Wiem. Może będziemy mogły wyjść później. – Mówiąc to, przesuwa wzrokiem po nielicznym tłumku, by zatrzymać się na obojętnej twarzy Fletchera. Przez cały ten czas Fletcher nie poruszył się, nie zrobił nic podstępnego, tylko patrzył. Mariah z wysiłkiem przerzuca uwagę na Faith. – Powinnaś oddać go mamie.
Faith ostrożnie podnosi dziecko i przyciska usta do wrzodu na jego czole. Podchodzi do jesionu i oddaje chłopca zapłakanej matce. Kobieta chce coś powiedzieć, ale nie może złapać tchu. Faith dotyka lekko jej dłoni, którą tamta podtrzymuje główkę dziecka.
– Proszę znowu z nim przyjść, dobrze?
Kobieta kiwa głową i wyciera oczy. Faith chwyta za rękę Mariah, którą na moment przytłacza fizyczna bliskość kogoś, kogo zupełnie nie zna. Jak to możliwe, że nosiła w sobie Faith, że czuła, jak córka wychodzi na świat, i zapewniała jej przez siedem lat dom, nie przeczuwając, że coś takiego nastąpi?
Już ma wejść na ganek, kiedy widzi, że podjazdem nonszalancko kroczy Ian Fletcher. Niesie plastikowy wózek dla lalek i krzesełko do karmienia, a także koszyczek ze sztucznymi owocami i warzywami. Mariah odbiera od niego zabawki.
– Wybaczy pan – mówi sztywno.
Fletcher cofa się, mierząc wzrokiem Faith.
– Żałuję, ale nie mogę.
Po niespodziewanym pojawieniu się Faith White Ian wraca do przyczepy. Utwierdza się w swoich przypuszczeniach teraz, kiedy obserwował ją bawiącą się jak inne dziewczynki w jej wieku. Najwyraźniej prowodyrem musi być matka. W chwili gdy wyszła na ganek, dziewczynka przestała się bawić. Z jakiegoś powodu Mariah White jest mózgiem tego przedstawienia.
Ian widywał wcześniej szarlatanów, kobiety i mężczyzn obdarzonych darem tworzenia mistyfikacji. Zwykle chodziło im o pieniądze albo sławę. W tej sprawie natomiast jedna rzecz Ianowi nie pasuje. Jest w oczach Mariah coś, co każe mu myśleć o niej jako o ofierze, a nie oszustce. Jakby naprawdę żałowała, że to wszystko się stało.
Do diabła, świetna z niej aktorka, i tyle. Uroda dzięki swej mocy odwracania uwagi może być rewelacyjnym przebraniem. Czystość rysów Mariah, nawet naznaczonych sennością, oszałamiające nogi przemierzające trawnik, gdy szła ku córce – przecież to tylko fasada. Dym i lustra jak cuda czynione przez jej córkę. Faith White widzi Boga i wskrzesza z martwych tak samo jak Ian.
8 października 1999
– To jest rabin Daniel Solomon – mówi rabin Weissman do Mariah.
Mężczyzna w hipisowskim podkoszulku z uśmiechem wyciąga dłoń.
– Lubię myśleć, że nie bez powodu noszę to nazwisko *.
Mariah pozostaje poważna. Kładzie rękę na ramieniu Faith, która ukryta za matką zerka na nieznajomego.
– Jestem duchowym przywódcą kongregacji Beit Am Hadash w Boulder – mówi Solomon.
Mariah patrzy na nierówno pofarbowany podkoszulek, na długie włosy zebrane w kucyk. Jasne, myśli, taki z ciebie rabin jak ze mnie królowa Anglii.
– Beit Am Hadash – wyjaśnia rabin – oznacza „dom nowego ludu”. Moja kongregacja należy do ruchu odnowy Żydów. Przyciągamy kabalistów, a także buddystów, wyznawców sufi i rdzennych Amerykanów. – Spogląda na rabina Weissmana. – Chcielibyśmy poznać lepiej Faith.
– Proszę posłuchać, naprawdę nie sądzę, żebym miała wam coś do powiedzenia – mówi Mariah. Nie wpuściłaby rabinów do domu, ale trzymanie ich na ganku wydaje się nieludzkie. Mariah wysyła Faith do pokoju zabaw, skąd nie będzie mogła podsłuchiwać rozmowy. – Rabinie Weissman, w czasie naszego ostatniego spotkania widziałam wyraźnie, że Faith nie zrobiła na panu wielkiego wrażenia. Myślał pan, że odgrywa rolę, którą kazałam jej odegrać.