Dziewczynka z powagą kręci głową, więc ją puszcza. W tej samej chwili Faith gramoli się na nogi i rusza biegiem.
– Cholera! – Goni ją i łapie za rękaw polarowej kurtki, przyciągając małą ku sobie jak rozgniewaną, walczącą rybkę. – Skłamałaś.
– Nie – mówi Faith, tracąc wolę walki. – Nigdy nie kłamię, Ian uświadamia sobie, że rozmawiają o czymś zupełnie innym.
– Nie jest za późno na zabawy na dworze?
– Uciekam. Nie podoba mi się tutaj.
Ian czuje, jak serce mu się ściska. Cel, mówi sobie, uświęca środki.
– Przypuszczam, że twoja mama się na to zgodziła?
Faith spuszcza głowę.
– Powiem jej, przyrzekam. – Rozgląda się po drzewach. – Nie wie pan, gdzie tu jest telefon?
– W mojej kieszeni. A co?
Faith patrzy na niego, jakby był bardzo, bardzo głupi.
– Bo muszę zadzwonić do mamy, kiedy dojdę na miejsce.
Ian przesuwa dłonią po niewielkim wybrzuszeniu telefonu komórkowego w kieszeni kurtki. Przynajmniej ma kartę przetargową.
– Jeśli chcesz zadzwonić do mamy, jak dojdziesz tam, dokąd się wybierasz, będziesz musiała wziąć mój telefon. A ja nigdzie się bez niego nie ruszam. – Przerywa, by się upewnić, że Faith nadąża za tokiem jego rozumowania. – Poza tym chyba nie powinnaś wędrować sama po ciemku.
Faith patrzy w ziemię.
– Nie wolno mi nigdzie chodzić z obcymi, Ian wybucha śmiechem.
– Chyba kręcę się tu dość długo, żebyś nie uważała mnie za obcego?
Dziewczynka zastanawia się nad jego słowami.
– Mama mówi, że pan to prawdziwe skaranie boskie.
– A, sama widzisz. Nie powiedziała, że jestem obcy. – Wyjmuje telefon, po czym wrzuca z powrotem do kieszeni. – Umowa stoi?
– Chyba tak – mruczy Faith.
Rusza, Ian idzie obok niej. Myśli o rzeczach, których mu tu brakuje, przede wszystkim o operatorze i dźwiękowcu, ale wywiad w cztery oczy lepszy jest niż nic. Dochodzi do wniosku, że jeśli znajdzie haczyk w tej historii, nazajutrz będzie mógł go podać do wiadomości publicznej.
Po niedługim czasie Faith przystaje i siada na spróchniałym pniu. To go zaskakuje, myślał, że dzieci są bardziej wytrwałe. Próbuje przyjrzeć się jej w promieniach księżyca, sączących się przez korony drzew; widzi, że buzię ma upiornie bladą.
– Dobrze się czujesz?
– Tak – odpowiada cieniutkim głosem Faith. – Tylko jestem zmęczona.
– Dawno powinnaś leżeć w łóżku. A jak udało ci się wymknąć mamie?
– Brała prysznic.
Ian jest pod wrażeniem.
– Ja też uciekłem z domu, jak miałem pięć lat. Ukrywałem się pod płótnem okrywającym grill przez trzy godziny, zanim mnie znaleźli.
– To właściwie nie jest ucieczka.
W jej głosie brzmi takie znużenie, taka mądrość, że Ian znowu czuje wyrzuty sumienia.
– Nie podoba ci się, że jesteś… ważna dla tylu osób?
Faith patrzy na niego jak na wariata.
– A panu by się podobało?
Cóż, w gruncie rzeczy tak… o to przecież chodzi w podnoszeniu oglądalności. Choć nie każdy stawia sobie taki cel. Z pewnością nie dziecko, które nie ma ochoty brać udziału w cudzych machinacjach, Ian zadaje sobie pytanie, czy nie mógłby przeciągnąć na swoją stronę Faith White.
– Hej, możesz mi pomóc? – Ian wyjmuje z kieszeni talię kart – czasami dzięki pasjansowi udaje mu się przetrwać noc. – Pracuję nad sztuczką, ale nie wiem, czy dobrze ją wykonuję. – Tasuje karty, po czym mówi Faith, by wybrała jedną. Palce Faith w rękawiczce ślizgają się po karcie. – A teraz zapamiętaj, jaka to karta. Na pewno wiesz? Wsuń ją w środek talii.
Chichocząc, Faith wykonuje polecenie, Ian w duchu dziękuje wujowi Beauregardowi za nauczenie go tej jedynej magicznej sztuczki, której w życiu miał ochotę się nauczyć. Z rozmachem tasuje talię, karty skaczą z jednej jego dłoni na drugą, a potem mówi Faith, by puknęła w wierzch stosu.
– Siódemka karo – obwieszcza. – Twoja karta.
Faith podnosi ją i wstrzymuje oddech.
– Jak pan to zrobił?
– Zdradzę ci tajemnicę mojej sztuczki, jeśli ty zdradzisz mi tajemnicę swojej magii.
Faith robi smutną minę.
– Ja nie znam magii.
– Och, nie jestem tego taki pewien. – Ian siada obok Faith, wsuwając dłonie między kolana. – Na początek: Jak uzdrowiłaś swoją babcię?
Wyczuwa, że Faith się jeży.
– Nie chcę wcale się uczyć tej głupiej karcianej sztuczki.
– Wiesz, spotkałem ludzi, którzy myśleli, że potrafią uzdrawiać. Niektórzy byli hipnotyzerami. Przekonywali chorych, że czują się lepiej, chociaż choroba dalej się rozwijała. Ale niektórym naprawdę udawało się sprawić, że chorzy zdrowieli, bo przez skórę przekazywali pewien rodzaj elektryczności.
– Elektryczność?
– Prąd. Taki wstrząs, który czasami czujesz, kiedy dotykasz telewizora. Bzzz. Wiesz.
Faith wstaje i rozpościera ręce.
– Niech pan mnie dotknie – mówi wyzywająco.
Powoli, nie odrywając wzroku od jej twarzy, Ian wyciąga ku niej dłoń.
– Najpierw musisz zdjąć rękawiczki.
Faith błyskawicznie chowa ręce za plecami.
– Nie mogę.
Ian wzrusza ramionami: „Mówiłem ci”.
– Naprawdę nie mogę – mówi Faith błagalnie.
Minęło wiele czasu, odkąd Ian miał siedem lat. Próbuje sobie przypomnieć, co odnosiło skutek na placu zabaw.
– Kłamiesz.
– Nie kłamię! – odpowiada Faith z oburzeniem. – Niech mnie pan zapyta o coś innego!
– Okay. – Ian nie walczy fair, na litość boską, próbuje przechytrzyć siedmiolatkę, ale z drugiej strony, nigdy nie był znany ze sportowego podejścia. Ma Faith dokładnie tam, gdzie chciał ją mieć: stoi przed nim, tak rozpaczliwie pragnąc udowodnić swoją rację, że musi się potknąć i zdradzić, na czym polega podstęp.
– Niech mnie pan zapyta – błaga ponownie.
Ian myśli o tym, czego chciałby się dowiedzieć. Kto za tym stoi, kto odniesie korzyść, jak udało im się oszukać personel medyczny? Kiedy jednak otwiera usta, własne słowa go zaskakują.
– Jak wygląda Bóg?
– Bóg… – zaczyna Faith, a potem mdleje.
Refleks każe Ianowi wyciągnąć rękę i złapać dziewczynkę, nim uderzy głową w pień, kamień albo korzeń drzewa.
– Faith – mówi, łagodnie nią potrząsając. – Obudź się!
Kładzie ją na ziemi i sprawdza puls. Odgarnia liście z jej twarzy.
Kiedy wyciera dłonie w kurtkę, widzi, że są pokryte smugami krwi.
Z walącym sercem Ian sprawdza swoją klatkę piersiową i bok. Nic mu nie jest, więc pobieżnie ogląda Faith, ale także nie znajduje żadnego skaleczenia. Jego wzrok pada na czerwone rękawiczki, odcinające się jaskrawo od mchu i liści.
Ostrożnie zdejmuje jedną.
– Jezu – szepcze. Bierze Faith na ręce i ile sil w nogach biegnie do domu Mariah White.
Kiedy Mariah wiąże ręcznik na mokrych włosach, rozlega się dzwonek u drzwi. Otula się więc szlafrokiem i zbiega po schodach. Boże, jest wpół do jedenastej. Dziecko już śpi. Kto ma czelność niepokoić ją o tej porze?
Wyciąga rękę w kierunku klamki. Osoba po drugiej stronie drzwi zaczyna pukać głośniej. Zaciskając szczęki, Mariah otwiera drzwi – przed sobą ma Iana Fletchera, ale całe jej oburzenie gaśnie, gdy widzi w jego ramionach bezwładną Faith.
– Och… – Głos jej drży. Cofa się, by zrobić Ianowi przejście.
– Była w lesie. – Ian patrzy, jak Mariah dotyka skroni i policzka Faith. – Krwawi. Musimy ją zawieźć do szpitala.
Mariah zakrywa dłonią usta, powstrzymując szloch. Podnosi rękaw polara Faith, spodziewając się zobaczyć przecięty nadgarstek, ale Fletcher pokazuje rękawiczkę.
– Pośpiesz się! – mówi. – Na co czekasz?
– Już… – Mariah biegnie na górę i wkłada ubranie, które wrzuciła do kosza z praniem. Łapie kluczyki i torebkę z wieszaka przy drzwiach.