Выбрать главу

– Zakupy na kartę kredytową. To jest karta małżonki.

Allen nachyla się do ekranu. Mnóstwo zakupów spożywczych, ubrania dla dziecka, kilka pozycji z katalogu L.L. Beana. Nic podejrzanego.

– Jezu, oni co miesiąc spłacają rachunki.

– To ona. Sprawdźmy jej męża. – Palce Henry'ego fruwają nad klawiszami, wywołując biznesową kartę American Express. Gwiżdże przez zęby. – Wygląda na to, że pan Wbite w czasie podróży służbowych udzielał się towarzysko. Popatrz na to: Lily's Palace of Dancing.

Allen chrząka.

– Zdradza żonę, wielka sprawa.

Nie wydaje się, by niewierność męża w sposób naturalny prowadziła żonę do skłaniania córki, by odgrywała rolę fałszywego Mesjasza. Człowiek robi takie rzeczy, by samemu lepiej wyglądać, by przyciągnąć uwagę. Albo jest świrem.

– Hej, celny strzał! – krzyczy Henry. – Poszukiwanie w bazie sądowej dało wynik pozytywny. Mam archiwum stanu New Hampshire. Sądy muszą rejestrować wszelkie zakazy zbliżania się i inne podobne bzdury, w gruncie rzeczy wszystko, co trafiło przed sędziego. Wygląda na to, że pan White próbował zamknąć żonę. Nie, poprawka: wygląda na to, że mu się udało.

– Daj popatrzeć. – Allen siada przy komputerze i przewija stronę. – Boże święty! Oddał ją do szpitala dla psychicznie chorych. – Patrzy na wyrok, przez który ta kobieta wylądowała w Greenhaven, na powtarzane prośby Millie Epstein o zwolnienie córki.

Henry wyciąga się na łóżku, wydłubując pepperoni z zębów.

– Na tym świecie roi się od świrów, bracie.

Allen go nie słyszy. Szpital dla psychicznie chorych. Wszystko zaczyna nabierać sensu. Siedmiolatki nie rozmawiają ot, tak z Bogiem, ktoś nimi manipuluje. Allen myśli, że ktoś, kto już raz przekroczył granicę, z dużym prawdopodobieństwem zrobi to ponownie.

Wstawszy z krzesła, wyjmuje z papierowej torby puszkę piwa marki Rolling Rock i rzuca Henry'emu.

– Super – mówi Henry. – Na jaką to cześć?

– Ateizmu – odpowiada Allen, wolno rozciągając wargi w uśmiechu.

Jakimś sposobem szpitalni plotkarze roznieśli wieść o Faith. Przychodzą pielęgniarki pod pozorem sprawdzenia, co u pacjentki, w rzeczywistości zaś po to, by usiąść przy niej i porozmawiać, a w jednym przypadku dać jej medalik świętego Judy do potrzymania przez chwilkę w zabandażowanych dłoniach.

Faith sprawia wrażenie, że nie wie, co robić. Kiedy nie śpi, uprzejmie odpowiada na pytania o szkołę i ulubioną kreskówkę Disneya; kiedy śpi, nieznajomi dotykają jej włosów i policzka, jakby nawet ten przelotny kontakt mógł ich uratować.

Moja matka przez cały dzień chodzi nabuzowana.

– To nic nie znaczy – mówi każdemu, kto chce słuchać. – Stygmaty – szmygmaty. Żydzi od pięciu tysięcy siedmiuset lat czekają na Mesjasza, nie zaczniemy teraz wierzyć w Jezusa.

W pewnej chwili, gdy Faith śpi, odciąga mnie na bok.

– Ciebie to nie niepokoi? Cała ta sprawa z Faith?

– Oczywiście że tak – szepczę rozgorączkowana. – Myślisz, że chcę, żeby przez to przechodziła?

– Mam na myśli katolicyzm. Katolicyzm, na litość boską! Wszyscy ci ludzie paradują przed Faith, jakby była jakąś świętą.

– Krwawienie z dłoni nie czyni jej katoliczką. Mama energicznie potakuje.

– Mam taką nadzieję.

Jest jeden plus: mama poszła do barku poszukać galaretek dla Faith, kiedy tego popołudnia w progu staje ksiądz MacReady.

– Charlotte – mówi do pielęgniarki, która szczotkuje Faith włosy i chowa do kieszeni wyczeski, kiedy myśli, że nie widzę. – Co u ciebie? Jak dzieci?

– U nas wszystko w porządku, proszę księdza – odpowiada pielęgniarka. – Słyszał ksiądz, co się tu dzieje?

– Jeden ze szpitalnych wolontariuszy pracuje w kancelarii kościelnej. – MacReady czeka na wyjście pielęgniarki, po czym siada na zwolnionym przez nią krześle. – Cześć, jestem ojciec MacReady.

– Dlaczego ma pan na szyi tę białą rzecz? – pyta Faith.

– To specjalna koszula, taką noszą ludzie, którzy pracują w kościele – wyjaśniam.

– Myślałam, że jest czyimś ojcem – mówi Faith, marszcząc czoło.

Ksiądz uśmiecha się.

– Po prawdzie, to akurat najtrudniej zrozumieć. – Delikatnie unosi zabandażowaną dłoń Faith. – Słyszę, że rozmawiasz z Bogiem. Sam bardzo bym chciał.

– Czy przez nią bolały pana ręce?

Wpatruję się w Faith. Do tej chwili nie miałam pojęcia, że wie od tego swojego Boga, co się z nią dzieje. Nie przyszło mi na myśl, żeby o to zapytać.

– Nie, Faith – odpowiada ksiądz. – Nie bolały mnie ręce przez Boga.

Czy w jego głosie słyszę żal?

W tej samej chwili do sali wkracza moja matka z galaretką cytrynową na tacce.

– Dzisiaj nie było czerwonej, Faithele, ale… Och. – Mierzy księdza wzrokiem od stóp do głów. – Już się zaczyna – mówi kwaśno.

– Pani Epstein, jak przypuszczam – wita ją MacReady. – Miło mi panią poznać.

Mama zaciska usta.

– Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o panu.

– Mamo!

– Ale to prawda. Mam swoje lata i nie zamierzam przymilać się do człowieka, który próbuje nawrócić na swoją wiarę moją wnuczkę.

– Proszę mi wierzyć, nie mam najmniejszego zamiaru nawracać pani wnuczki…

– Jasne że nie! Pan myśli, że już do tego doszło, bo krwawią jej dłonie. Stygmaty, a niech mnie kule biją.

Przewracam oczami i chwytam księdza za łokieć.

– Mamo, może przypilnujesz Faith i pomożesz jej zjeść galaretkę.

– Dobrze. A ty się go pozbądź.

Kiedy wychodzimy na korytarz, przepraszam.

– Tak mi przykro. Mojej matce trudno się z tym pogodzić.

– A pani?

– Wciąż przyzwyczajam się do myśli, że Faith rozmawia z Bogiem. Posunąć się o krok dalej… cóż, nie potrafię nawet o tym myśleć.

MacReady uśmiecha się.

– Stygmaty, o ile mamy z nimi do czynienia w tym przypadku, to dar.

– Też mi dar. Sprawia ciągły ból i powoduje, że jesteś widowiskiem dla świata. – Wiem, że nie bez powodu „stygmaty” pochodzą od greckiego stigma, piętno.

– Miliony ludzi powiedziałyby, że pani córka jest błogosławiona.

– Ona nie wierzy, że została pobłogosławiona. – Ku mojemu zakłopotaniu głos zaczyna mi drżeć. – Wie ojciec, że włożyła rękawiczki, kiedy jej się to pierwszy raz przytrafiło? Za bardzo się wstydziła, żeby mi to pokazać.

MacReady'ego wyraźnie to interesuje.

– Niewiele wiem o stygmatykach, ale o ile się orientuję, nie pokazują światu swoich ran. Ukrywają je.

Po chwili ciszy zatrzymuję się. Dotarliśmy na koniec oddziału pediatrycznego, do sali z noworodkami, gdzie stałam z Ianem Fletcherem.

– Muszę coś wyznać.

– Zwykle tak działam na ludzi.

– Raz wśliznęłam się do konfesjonału na spowiedź.

– Spowiedź o spowiedzi? – Ojciec MacReady wybucha śmiechem.

– Miałam dziesięć lat, chciałam zobaczyć, jak to jest. Wydawało mi się, że uruchomię jakiś czujnik, sensor, który ujawni, że nie jestem katoliczką.

– Nie, to protestanci bawią się nowoczesną technologią. – Uśmiecha się, oparty o ścianę. – Prawdę mówiąc, zawsze podziwiałem Żydów za ten brak spowiedzi. Zawdzięcza to pani matce.

– Niewykluczone.

– Widzi pani, grzesznik w Kościele katolickim wyznaje grzechy, odmawia kilka modlitw i pozbywa się winy. Mam wrażenie, że Żydzi noszą winę wiecznie, jak wielbłądy swoje garby. Co, pani zdaniem, jest skuteczniejszym środkiem odstraszającym? – MacReady poważnieje. – Nie wiem, czy Bóg rozmawia z Faith, pani White. Choć chciałbym wierzyć, że tak. Nie obchodzi mnie, co powiedzą inni księża, nigdy nie uważałem, że duch pochodzi z religii. Według mnie, pochodzi z naszego wnętrza, przyciąga do nas innych. A pani córka ma go wiele.