Faith bierze pomarańczową kredkę i gwałtownie coś gryzmoli. Pamiętam, jak w zeszłym roku, kiedy uczyła się liter, nabazgrała długi sznur spółgłosek i zapytała mnie, co napisała.
– Frzwwlkg – odparłam, a ona ku mojemu zdumieniu wybuchnęła śmiechem.
– Idź już. – Matka popycha mnie ku drzwiom salonu.
Od razu potykam się o pudełko z kredkami.
– Przepraszam. – Zbieram garść kredek i układam w pudełku po ciasteczkach oreo, które do tego celu wykorzystujemy. Skończywszy, odchylam się i widzę, że Faith patrzy na mnie lodowato.
– Przepraszam – powtarzam i nie mam na myśli kredek.
Faith nie odpowiada, pochylam się więc nad rysunkiem: nietoperz i czarownica tańcząca przy ognisku.
– Ojej, to naprawdę świetne. – Do głowy wpada mi pomysł; podnoszę rysunek i przyglądam się mu uważnie. – Mogę go zatrzymać? Powieście w moim warsztacie?
Faith zadziera głowę, łapie kartkę i drze na połowę. Biegnie na górę i z trzaskiem zamyka drzwi swojej sypialni.
Do salonu wchodzi moja matka, wycierając dłonie w ścierkę do naczyń.
– Świetnie poszło – mówię sucho.
Matka wzrusza ramionami.
– Nie zmienisz świata z dnia na dzień.
Biorę połowę rysunku Faith i przesuwam palcami po woskowej czarownicy.
– Myślę, że ona rysowała mnie.
Matka rzuca we mnie ścierką, która ląduje na moim karku, przeszywając niespodziewanym zimnem.
– Za dużo myślisz – mówi.
Tego wieczoru podczas mycia zębów łapię swoje odbicie w lustrze. Nie jestem nieatrakcyjna, tego przynajmniej dowiedziałam się w Greenhaven. Salowe, pielęgniarki i psychiatrzy traktują cię jak powietrze, kiedy narzekasz i niechlujnie wyglądasz, za to ładną twarz każdy zauważa, odzywa się do niej, odpowiada. W Greenhaven obcięłam włosy na krótko, tak że układały się w miodowe fale, i makijażem podkreślałam zieleń oczu. Przez tych kilka miesięcy poświęciłam więcej czasu mojemu wyglądowi niż kiedykolwiek w życiu.
Wzdychając, nachylam się do lustra i wycieram pastę z kącika ust. Kiedy wprowadziliśmy się z Colinem do tego domu, zmieniliśmy lustro w łazience. Stare było pęknięte w rogu – zły znak, powiedziałam. Nie wiedzieliśmy, na jakiej wysokości zawiesić nowe. Mam sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, poziom mojego wzroku nie był poziomem wzroku Colina. Wyższy o trzydzieści centymetrów i szczupły, śmiał się, gdy przystawiłam lustro do ściany.
– Rye – powiedział. – Ledwo widzę swoją klatkę piersiową.
A więc zawiesiliśmy lustro tak, żeby Colin się w nim widział. Ja stawałam na palce, żeby zobaczyć całą twarz. Nigdy jakoś nie dorastałam do oczekiwań.
W środku nocy słyszę szelest pościeli. Czuję podmuch powietrza, coś miękkiego się do mnie przytula. Odwracam się i biorę Faith w objęcia.
– Tak to powinno być – szepczę do siebie; gardło mi się ściska, nim kończę zdanie. Ręce Faith oplatają się wokół mnie niczym winorośl. Włosy dotykające mojego podbródka pachną dzieciństwem.
Matka powtarzała, że jak przychodzi co do czego, człowiek zawsze wie, do kogo się zwrócić. Że rodzina to nie wytwór społeczny, ale kwestia instynktu.
Nasze flanelowe piżamy zahaczają się o siebie. W milczeniu gładzę Faith po plecach; boję się powiedzieć coś, co mogłoby zniszczyć tę cudowną chwilę, i czekam, aż jej oddech się wyrówna, nim sama zasnę. To jedno mogę zrobić.
Nasze miasteczko Nowy Kanaan jest dość duże, by mieć własną górę, a równocześnie dość małe, by hodować plotki w zakamarkach starych sklepów. Jest to miasteczko farm i otwartej przestrzeni, prostych ludzi, mieszkających obok przedstawicieli wolnych zawodów z Hanoveru i New London, którzy chcą zainwestować pieniądze w nieruchomości. Mamy stację benzynową, stary plac zabaw i zespół bluegrassowy. Mamy też jednego prawnika nazwiskiem J. Evers Standish, którego kancelarię mijałam milion razy, jeżdżąc trasą numer 4.
Szóstego dnia po odejściu Colina ktoś dzwoni do drzwi. Otwieram i na ganku widzę szeryfa, który pyta, czy jestem panią Mariah White. Moja pierwsza myśl dotyczy Colina: miał wypadek? Szery wyciąga z kieszeni kopertę.
– Przykro mi, proszę pani – mówi i odchodzi, nie zdążyłam nawet zapytać, co mi przyniósł.
Pierwszy dokument rozwodowy nosi nazwę „zniesławienia”. Ten niewielki kawałek papieru ma moc zmiany całego twojego życia. Dopiero wiele miesięcy później dowiaduję się, że jedynie w New Hampshire wciąż nazywany jest zniesławieniem, a nie – jak w innych stanach – pozwem czy wnioskiem, jakby częścią całego procesu, nieważne w jak przyjacielskiej atmosferze prowadzonego, była skaza na charakterze jednego z partnerów. Dołączona do dokumentu notatka zawiera informację, że mąż wystąpił o rozwód ze mną.
Pół godziny później siedzę w poczekalni J. Eversa Standisha, Faith zwinięta jest w kłębek nad poobijanym pociągiem Brio. Nie brałabym jej ze sobą, ale mamy cały ranek nie było – wychodzi, oznajmiła, żeby zrobić nam niespodziankę. Drzwi za recepcjonistką otwierają się, pojawia się w nich wysoka elegancka brunetka i wyciąga ku mnie dłoń.
– Jestem Joan Standish.
Szczęka mi opada.
– Naprawdę? – Mijając przez lata ten budynek, zawsze wyobrażałam sobie J. Eversa Standisha jako starszego mężczyznę z bokobrodami.
Prawniczka śmieje się.
– Byłam nią, kiedy ostatnio sprawdzałam. – Patrzy na Faith, która zaabsorbowana jest budowaniem tunelu dla pociągu, i zwraca się do recepcjonistki: – Nan, możesz popilnować córki pani White?
Jak pociągana za sznurek, wchodzę za prawniczką do jej gabinetu.
Śmieszne, ale nie jestem roztrzęsiona. Nie tak jak tamtego popołudnia, gdy Colin odszedł. Coś w tym „zniesławieniu” wydaje się przesadne, jest jak żart ze zbliżającą się puentą. Colin i ja będziemy się z tego śmiać, kiedy za kilka miesięcy znowu zrobi się jasno i będziemy trzymać się w objęciach.
Joan Standish wyjaśnia mi „zniesławienie”. Pyta, czy chcę odwiedzić terapeutę albo złożyć odwołanie. Pyta, co się stało. Mówi o sprawie rozwodowej, podziale majątku i opiece nad dzieckiem, podczas gdy pokój wiruje wokół mnie. Wydaje się nieprawdopodobne, że przygotowania do ślubu mogą trwać rok, podczas gdy rozwód załatwia się w sześć tygodni, jakby przez cały ten czas pomiędzy uczucia słabły, by wreszcie osiągnąć punkt, w którym zdmuchnąć je może jeden słaby oddech.
– Sądzi pani, że Colin będzie się domagał wspólnej opieki nad waszą córką?
Wpatruję się w prawniczkę.
– Nie wiem.
Nie potrafię sobie wyobrazić Colina mieszkającego bez Faith. Ale z drugiej strony, nie widzę też siebie mieszkającej bez Colina.
Joan Standish mruży powieki i siada za biurkiem naprzeciwko mnie.
– Jeśli pani pozwoli, pani White – zaczyna – powiem, że wydaje się pani cokolwiek… odizolowana od konkretnej sytuacji. To powszechna reakcja, człowiek wypiera ze świadomości postępowanie prawne, które zaczęło się toczyć własnym torem, a tym samym pozwala, by sprawa przewaliła się nad nim. Ja jednak mogę panią zapewnić, że pani mąż istotnie wszczął działania mające na celu rozwiązanie waszego małżeństwa.
Otwieram usta, zaraz jednak zamykam je z powrotem.
– Co? – pyta Joan Standish. – Jeśli mam panią reprezentować, musi pani być ze mną szczera.