Nie mówię o tym, o czym mama z całą pewnością myśli: że płaczę nie tylko z powodu noży, które zraniły Faith, ale także z powodu ucieczki w depresję po odejściu Colina, a może i dlatego, że w ogóle wybrałam Colina na męża.
– Jeśli ktoś jest winien, to ja, bo kupiłam bilety. – Mocno mnie przytula. – To nie jest rodzaj kary. To nie jest oko za oko, Mariah. Przejdziesz przez to. Obie przejdziecie. – Odsuwa mnie na długość ramienia. – Opowiadałam ci, że kiedyś o mało cię nie zabiłam? Pojechałyśmy razem na narty, miałaś chyba siedem lat. Spadłaś z wyciągu krzesełkowego, kiedy poprawiałam sobie kijki. Wisiałaś sześć metrów nad ziemią, a ja trzymałam cię za rękaw kurtki. A wszystko dlatego, że na moment spuściłam cię z oka.
– To co innego. To był wypadek.
– To też był wypadek – upiera się mama.
Wychodzimy ze składziku i wracamy do Faith. Krążą mi w głowie terminy, którymi charakteryzowali mnie psychiatrzy w Greenhaven: kompulsywna i idealistyczna, wrażliwa na odrzucenie, niepewna siebie, z tendencjami do kompensowania poczucia niższości i katastrofizmu.
– Powinna była trafić na inną matkę. Na matkę, która jest dobra w takich sprawach.
Mama śmieje się.
– Z jakiegoś powodu trafiła na ciebie, kochanie. Poczekaj, a przekonasz się. – Zapowiada, że przyniesie nam kawę, i kieruje się ku drzwiom. – To, że inni rodzice postępują inaczej, nie znaczy, że to jest słuszne. Ci, którzy najbardziej się denerwują, że zawalą, Mariah, są tymi, którym zależy, żeby sprawy układały się idealnie.
Drzwi zamykają się za nią z westchnieniem. Siadam na łóżku Faith i przesuwam dłonią po brzegu koca. Myślę: „Jeśli nie mogę mieć Colina, błagam, zostaw mi ją”.
Nie zdaję sobie sprawy, że wypowiedziałam te słowa na głos, dopóki nie wraca moja matka.
– Z kim rozmawiasz? – pyta.
Rumienię się zakłopotana, że przyłapała mnie na targach z siłą wyższą. Nie znaczy to, że wierzę w Boga. Nie otrzymałam religijnego wychowania, jako osoba dorosła mam w sobie zdrową dozę sceptycyzmu – ale najwyraźniej czuję też potrzebę błagania, gdy naprawdę potrzebuję pomocy.
– Z nikim. Tylko z Faith.
Mama wciska mi kubek w dłoń. Jest taki gorący, że mnie parzy, nawet po odstawieniu go na stolik wciąż czuję pieczenie. W tej samej chwili Faith unosi powieki.
– Mamusiu – mówi chrapliwie, a mnie serce skacze w piersiach: jej pierwsze słowo od kilku tygodni skierowane jest do mnie.
Rozdział drugi
Jasne, mnóstwo ludzi wierzy w Boga.
Ale dawniej mnóstwo ludzi wierzyło też,
że ziemia jest płaska.
Ian Fletcher „The New York Times”, 14 czerwca 1988
17 sierpnia 1999
Ian Fletcher stoi w środku piekła. Krąży po nowym planie, gładzi rury z gazem, z których wybuchną płomienie, i poszarpane szczyty skał. Zdrapuje kawałek kciukiem i myśli, że siarka nie wygląda tak, jak powinna.
– Cholera, jest za żółta. Przypomina krąg druidów w stylu New Age.
Scenograf spogląda na drugiego producenta.
– Myślę, panie Fletcher, że siarka i ogień piekielny wiązały się z zapachem.
– Zapachem? – prycha Ian. – A cóż to niby ma znaczyć?
– Chodzi o siarkę. Wie pan, śmierdzi, jak ją zapalić.
Ian patrzy z gniewem na scenografa.
– Powiedz mi – mówi cicho, groźnie – jaki sens mają zapachowe efekty specjalne w medium wizualnym, jakim jest telewizja?
Mężczyzna kuli się ze strachu.
– Nie wiem, panie Fletcher, ale…
– Ale co?
– Zażądałeś ognia i siarki, Ianie. – Głos dochodzi z plątaniny kamer i mikrofonów po lewej stronie. – Nie wiń go za swoje błędy.
Słysząc głównego producenta, Ian wzdycha i przesuwa dłonią po gęstych czarnych włosach.
– Wiesz, James, jedyna rzecz, która każe mi przypuszczać, że może jednak istnieje siła wyższa, to twoja umiejętność wpadania do studia w najgorszym z możliwych momentów.
– To nie Bóg, Ianie, tylko prawo Murphy'ego. – James Wilkinson wkracza w krąg siarki i rozgląda się. – Naturalnie, gdybyś na nowo odkrył religię, byłby to jeden ze sposobów na podwyższenie wyników. – Podaje Ianowi faks z najnowszymi badaniami oglądalności.
– Cholera – mruczy Ian. – Mówiłem ci, że CBS to nie jest dobre wyjście. Powinniśmy wrócić do negocjacji z HBO.
– HBO nie zbliży się do ciebie nawet na dziesięć kroków, jeśli będziesz się plątał na końcu trzeciej dziesiątki. – James odłamuje kawałek siarki i przysuwa do nosa. – Więc to jest siarka, tak? Chyba zawsze wyobrażałem sobie coś w rodzaju wielkiego czarnego kominka.
Ian z roztargnieniem spogląda na dopiero co przygotowany plan.
– Tak. Zaprojektujemy nowy.
– Czyżby? – mówi James sucho. – I zapłacimy za to wielką premią z reklamy Nike? A może z grantu, który niedługo przekaże nam Christian Coalition?
Ian mruży powieki.
– Nie musisz być taki cyniczny. Wiesz, że kiedy przez pół roku robiliśmy wydania specjalne, uzyskaliśmy niewiarygodną jak na ten przedział czasowy oglądalność.
James opuszcza plan, zmuszając Iana do podążenia jego śladem.
– To były wydania specjalne. Może na tym polegała ich atrakcyjność. Niewykluczone, że cotygodniowy program znudził się widzom. – Odwraca się do Iana ze śmiertelnie poważną miną. – Bardzo mi się podoba to, co robisz, Ianie, ale szefowie stacji znani są z tego, że uwagę potrafią skupić tylko na krótki czas. A ja muszę przyprowadzić im zwycięzcę. – Zabiera wydruk od Iana i zgniata w kulkę. – Wiem, że to przeciwne twojej naturze… ale chyba najwyższa pora, żebyś zaczął się modlić.
Chociaż to pytanie niezliczoną ilość razy zadawali mu dziennikarze, Ian Fletcher nigdy nie opowiadał o wypadkach ze swojego życia, które sprawiły, że przestał wierzyć w Boga. Mówił, że z brakiem wiary przyszedł na świat, a teraz zarabia na życie, próbując przekonać ludzi, że każdy rodzi się niewierzący, po czym subtelnie jest uczony wiary jak picia krowiego mleka czy korzystania z nocnika, ponieważ to zachowanie społecznie akceptowalne. Religia, argumentował Ian, jest wspaniałym panaceum. Jego bezceremonialne porównanie żarliwych katolików do małych dzieci, które wierzą, że plaster sam z siebie leczy ranę, gorąco dyskutowano w „The New York Timesie” i „Nesweeku” oraz w programie „Meet the Press”. Pytał, dlaczego Żydzi są ludem wybranym, a mimo to wciąż stają się obiektem prześladowań. Pytał, dlaczego katolicy jedyni widywali Matkę Boską w fontannach i porannej mgle. Pytał, jak może istnieć Bóg, skoro niewinne dzieci są gwałcone, okaleczane i zabijane. Im bardziej otwarcie mówił, tym więcej ludzi chciało go słuchać. Jego wydana w 1997 roku książka „Bóg – jaki?” przez dwadzieścia tygodni utrzymywała się na pierwszym miejscu listy bestsellerów „The New York Timesa”. Ian często gościł w domu Stevena Spielberga, zapraszano go do udziału w organizowanych przez Biały Dom dyskusjach przy okrągłym stole o najrozmaitszych kwestiach kulturowych. Lipcowy numer „People” z Ianem Fletcherem na okładce sprzedał się w dwadzieścia cztery godziny. Mowa wygłoszona w Central Parku przyciągnęła ponad sto tysięcy widzów. We wrześniu 1998 roku Ian Fletcher spotkał się z szefami stacji telewizyjnej i został pierwszym w świecie teleateistą. Korzystając z rozwiązań wielebnych Billy'ego Grahama i Jerry'ego Falwella, założył firmę pod nazwą Pagan Productions, po czym zrobił program. Na ogromnych ekranach za jego plecami wyświetlano obrazy masowego zniszczenia: bomby, miny lądowe, wojny domowe, podczas gdy Ian swym niepokojącym głosem z południowym zaśpiewem kwestionował ideę wyższej, kochającej istoty, która zezwoliła, by sprawy posunęły się tak daleko. Zyskał wielu zwolenników i dbał o swoją reputację rzecznika Generacji Milenium – owych cynicznych Amerykanów, nie mających czasu ani ochoty, by Bogu zawierzyć swoją przyszłość. Był apodyktyczny, arogancki i bezczelny, czym zdobył sobie popularność u widzów w przedziale wiekowym od osiemnastu do dwudziestu czterech lat. Doskonałe wykształcenie – doktorat z teologii na Harvardzie – przyciągało uwagę ich rodziców. Bez wątpienia jednak największą zaletę Iana Fletchera, dzięki której zdobył sympatię kobiet w każdym wieku i świetnie wyglądał na małym ekranie, stanowiła jego uroda, Ian bowiem był piekielnie przystojny.