Выбрать главу

Mariah zakrywa dłonią usta i odwraca głowę.

– Co oni o mnie myślą?

Joan krzywi się; nie podoba jej się kierunek własnych myśli. Mariah zachowała w tajemnicy zamiary Iana Fletchera wobec Metza, co jeszcze może ukrywać?

– Uważają – odpowiada – że w końcu zamordujesz Faith.

Rozdział piętnasty

Dzieci są kotwicami,

które trzymają matki przy życiu.

Sofokles, „Fedra”

Mija kilka długich sekund, nim słowa Joan docierają do mojej świadomości.

– Żartujesz?! – udaje mi się w końcu wykrztusić. To śmieszne, naprawdę, tylko że równocześnie chce mi się płakać. – Myślą, że mam zamiar zabić własną córkę?

– Malcolm Metz przedstawia cię jako niezrównoważoną emocjonalnie kobietę, przeżywającą kryzys. Podobno ma eksperta, który w swoich zeznaniach opowie o innych matkach, cierpiących na to zaburzenie. Nosi nazwę zespołu Münchausena.

Kryzys. No bo ile w końcu jestem w stanie znieść? Moja córka leży w szpitalu. Mężczyzna, w którym się zakochałam, okłamywał mnie. Mężczyzna, którego kochałam przedtem, myśli, że jestem zdolna zabić własne dziecko.

– To nieprawda – mówię stanowczo. – Nie możesz ich o tym przekonać?

– Postaram się, ale Metz może opowiadać, co zechce. Jeśli będzie miał taki kaprys, może całą sprawę zbudować na pomyśle, że programujesz zachowanie Faith za pomocą lalek wudu. Czy to prawda, czy nie, to akurat rzecz bez znaczenia. Dla nas najważniejsze jest to, że zaczynamy, kiedy on kończy. Pokażemy sędziemu, jakie bzdury Metz nam zaserwował. – Joan wzdycha. – Posłuchaj, masz słaby punkt. Byłaś w szpitalu psychiatrycznym. Ja na miejscu Metza też pewnie starałabym się to wykorzystać.

– Joan – mówię drżącym głosem – muszę mieć możliwość odwiedzania córki.

Współczucie w jej oczach o mało nie wytrąca mnie z równowagi.

– Zadzwonię do szpitala i zapytam, jak Faith się czuje.

Wiem, że Joan stara się tchnąć we mnie nadzieję, ale nadzieja przesypuje mi się przez palce niczym piasek.

– Wrócisz do domu z Faith, moja w tym głowa.

Ze względu na nią potakuję i zmuszam się do uśmiechu. Nie mówię tego, co naprawdę myślę: że walka o prawo do opieki nic nie znaczy, jeśli dziecko umrze.

Joan wraca do sali sądowej z uczuciem, jakby wspięła się na Górę Waszyngtona. Nie ma nic gorszego od sytuacji, gdy klientka zmienia się w emocjonalną galaretę, choć akurat jest ci potrzebna trzeźwa i skoncentrowana na miejscu dla świadka. Joan obrzuca Metza gniewnym spojrzeniem, myśląc o wszelkich najgorszych rzeczach, i modli się o krótką chociaż łączność telepatyczną. Metz przechyla się przez balustradę i rozmawia z niższą i szczuplejszą kserokopią własnej osoby, która musi być kolejnym pracownikiem jego kancelarii.

Odwraca się, gdy wchodzi sędzia i wzywa adwokatów do siebie.

– Cóż, panie Metz, jak sobie przypominam, uzgodniliśmy, że teraz się spotkamy. Zakładam, że jest pan gotowy na powołanie eksperta?

Joan uprzedza Metza:

– Proszę wybaczyć, wysoki sądzie, ale po raz kolejny muszę zgłosić zastrzeżenie. Moja klientka właśnie się dowiedziała, że na czas trwania procesu nie może widywać się z córką, i prawdę mówiąc, to ją załamało. Jest trzecia po południu, a ponieważ nie mam do dyspozycji takiej armii pomocników jak pan Metz w swojej wielkomiejskiej kancelarii, wciąż nie zdążyłam zapoznać się z zespołem Münchausena. Nie znam powołanego przez pana Metza specjalisty, ani jego dokonań i z całą pewnością nie wiem nic o tym ezoterycznym zaburzeniu. Jeśli wysoki sąd pozwoli panu Metzowi powołać swojego świadka, uważam, że będzie sprawiedliwie, jeśli dostanę co najmniej weekend na przygotowanie się.

Metz potakuje.

– Zgadzam się. Prawdę mówiąc, uważam, że powinniśmy na dzisiaj przerwać, jeśli to odpowiada wysokiemu sądowi, tak by pani Standish miała resztę popołudnia na zebranie niezbędnych informacji.

– Naprawdę? – pyta Joan zaskoczona.

Sędzia Rothbottam marszczy brwi.

– Chwileczkę. Rano był pan rozpalony do czerwoności, a teraz taka wolta. W czym problem, panie Metz?

– Mój świadek kilkakrotnie próbował dzisiaj porozmawiać z Faith White, co naturalnie jest niezwykle istotne dla jego zeznań, ale jej stan na to nie pozwolił. – Uśmiecha się pojednawczo do Joan. – Okazuje się, że teraz ja także potrzebuję więcej czasu.

– Fatalnie – mówi sędzia. – Skoro skoczyłeś do wody, będziesz pływał. Jak zauważyła pani Standish, jest trzecia. Wierzę głęboko, że przez godzinę pański ekspert będzie wymieniał swoje dokonania. Wysłuchamy wszystkiego, o co pan go zapyta, po czym wznowimy posiedzenie w poniedziałek. Pański doktor będzie miał możliwość porozmawiania z dziewczynką w czasie weekendu. – Sędzia zwraca się do Joan. – I zakładam, że do tego czasu będzie pani przygotowana do zadania własnych pytań.

– Tak, wysoki sądzie.

– Cudownie. – Rothbottam patrzy na Metza. – Proszę wezwać świadka.

Ekspert Metza, doktor Celestine Birch, bez wątpienia przypomina drzewo, z którym łączy go nazwisko. Wysoki i chudy jak szkielet, blady niczym brzozowa kora, siedzi sztywno, emanując niezwykłą pewnością siebie, którą czerpie ze świadomości, że jest wybitnym znawcą w swojej dziedzinie.

– Gdzie pan studiował, panie doktorze?

– W Harvard University i Yale Medical School. Staż odbyłem w UCLA Medical Center. Przez dziesięć lat pracowałem w szpitalu Mount Sinai w Nowym Jorku, potem otworzyłem własną praktykę w Kalifornii. Prowadzę ją od jedenastu lat.

– Czym głównie się pan zajmuje?

– Przede wszystkim pracuję z dziećmi.

Metz potakuje.

– Czy znane jest panu zaburzenie psychiczne o nazwie zastępczy zespół Münchausena?

– Tak. W istocie jestem uważany za jednego z trzech głównych specjalistów od tego zaburzenia w kraju.

– Mógłby nam pan go opisać?

– Naturalnie – mówi Birch. – Według American Psychiatrie Association DSM – IV, bo takim skrótem je nazywamy, to rzadkie zaburzenie. Cierpiąca na nie osoba świadomie wywołuje objawy choroby fizycznej lub psychicznej u innej osoby, pozostającej pod jej opieką. – Psychiatra wyraźnie zaczyna się rozgrzewać. – Generalnie rzecz biorąc, ktoś sprawia, że ktoś inny wygląda lub czuje się chory. Zaburzenie to nosi nazwę zespołu Münchausena od osiemnastowiecznego najemnika, który zyskał sławę dzięki swym przesadnym opowieściom.

Większość ofiar tego syndromu to dzieci. Najczęściej matka sztucznie wywołuje lub pogłębia objawy chorobowe u dziecka, a następnie wzywa pomoc medyczną, twierdząc, że nie zna etiologii problemu. Według teorii psychiatrów, te kobiety nie chcą sprawiać bólu dziecku, ale pośrednio przyjąć rolę osoby chorej przez wzbudzenie współczucia u lekarzy, z którymi się spotykają, pokazując niedomagające dziecko.

– Fiu, fiu – mruczy Metz. – Zwolnijmy trochę, dobrze? Mówi pan, że matka u własnego dziecka powoduje chorobę, żeby zwrócić na siebie uwagę.

– W sumie do tego to się sprowadza, panie Metz. Wywoływanie choroby u dziecka to dość prosty element całej sprawy. Niektóre matki zanieczyszczają próbki moczu krwią, robią dziury w kroplówkach albo duszą noworodki. Zespół Münchausena uważany jest za formę przemocy wobec dziecka i w dziewięćdziesięciu procentach przypadków kończy się śmiercią.

– Matki zabijają swoje dzieci?

– Czasami, chyba że się je powstrzyma – mówi doktor Birch.

– Proszę podać przykłady chorób wywoływanych przez matki.

– Krwotoki występują w czterdziestu procentach przypadków. Ataki – w czterdziestu dwóch procentach. Następnie depresje centralnego systemu nerwowego, bezdech senny, zaburzenia gastryczne. Nie wspominając o objawach psychicznych.