– Przejechał go samochód, doktorze Rawlings. Myślę, że Pan Bóg chciał, żebym go znalazła i spróbowała uratować. Pomoże mi pan, prawda?
Według Jamie wszystko stanowiło część Bożego planu. To kolejna sprawa. Zawsze napomykała o Bożych zmysłach, bez względu na to, na jaki temat się z nią rozmawiało. Odwołany z powodu deszczu mecz baseballu? Widocznie Pan Bóg nie chciał dopuścić, żeby stało się coś gorszego. Niespodziewany sprawdzian z trygonometrii, który oblała cała klasa? Widocznie Pan Bóg chciał poddać nas próbie. Tak czy inaczej, wiecie, o co mi chodzi.
No i była jeszcze cała ta historia z Hegbertem, która wcale nie ułatwiała jej życia. Rola córki pastora nie może być łatwa, ona jednak zachowywała się, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem i w dodatku wielkie szczęście. Tak właśnie to określała: „Jakie to szczęście mieć takiego ojca jak mój”. Kiedy to mówiła, mogliśmy tylko potrząsać głowami i zastanawiać się, z jakiej spadła planety.
Abstrahując od tych innych spraw, najbardziej doprowadzało mnie u niej do szału, że była zawsze taka cholernie pogodna, bez względu na to, co się wokół niej działo. Przysięgam, ta dziewczyna nigdy nie powiedziała złego słowa o niczym i o nikim, nawet o tych z nas, którzy wcale nie byli dla niej mili. Idąc ulicą nuciła sobie coś pod nosem i machała do obcych ludzi jadących samochodami. Czasami, widząc przechodzącą obok ich domu Jamie, kobiety wybiegały i zapraszały ją na chleb z dyni, jeśli go akurat piekły, albo na lemoniadę, jeśli słońce było w zenicie. Miało się wrażeniem, że uwielbiają ję wszyscy dorośli obywatele miasteczka.
– To taka miła panienka – powtarzali, kiedy padało jej imię. – Świat byłby lepszy, gdyby żyło na nim więcej ludzi podobnych do niej.
Moi przyjaciele i ja patrzyliśmy na to inaczej. Naszym zdaniem jedna Jamie Sullivan w zupełności wystarczała.
Wszystko to przyszło mi na myśl, gdy Jamie stanęła przed nami pierwszego dnia zajęć z dramatu i przyznaje, że jej widok zbytnio mnie nie uradował. Kiedy jednak odwróciła się do nas, doznałem czegoś w rodzaju szoku, zupełnie jakbym siedział na gołym elektrycznym kablu. Miała na sobie plisowana spódniczkę i białą bluzkę pod tym samym brązowym swetrem, który widziałem już milion razy, ale z przodu pojawiły się dwie wypukłości, których sweter nie mógł ukryć i których, przysięgam, nie było jeszcze trzy miesiące wcześniej. Nigdy się nie malowała, tym razem też nie, ale opaliła się – prawdopodobnie w tej swojej szkółce biblijnej – i po raz pierwszy wyglądała…no, prawie ładnie. Oczywiście natychmiast oddaliłem od siebie tę myśl, ale Jamie, rozglądając się po klasie, zatrzymała wzrok i uśmiechnęła się prosto do mnie, najwyraźniej ciesząc się, że tam jestem. Dopiero później dowiedziałem się dlaczego.
Rozdział 2
Po szkole średniej zamierzałem podjąć studia na Uniwersytecie północnej Karoliny w Champel Hill. Ojciec wolałby, żebym podobnie jak synowie innych kongresmanów studiował na Harvardzie albo Princeton, z moimi ocenami nie było to jednak możliwe. Nie dlatego, żebym był złym uczniem. Nie koncentrowałem się po prostu zbytnio na nauce i oceny nie kwalifikowały mnie do Bluszczowej ligi. W ostatniej klasie pod znakiem zapytania stanęło nawet to, czy przyjmą mnie na Uniwersytet Północnej Karoliny, a była to uczelnia mojego ojca, gdzie miał pewne znajomości. Podczas jednego ze spędzonych w domu weekendów ojciec wyłuszczył mi, w jaki sposób mógłbym poprawić swoje szanse. Skończył się właśnie pierwszy tydzień szkoły i siedzieliśmy przy kolacji. Ojciec przyjechał do domu na trzy dni w związku z przypadającym na pierwszy poniedziałek września Dniem Pracy.
– Wydaje mi się, że powinieneś wystartować w wyborach na przewodniczącego samorządu szkolnego – powiedział. – Kończysz szkołę w czerwcu i myślę, że to będzie dobrze wyglądało w twoich aktach. Twoja matka jest zresztą tego samego zdania co ja.
Matka kiwnęła głową, przeżuwając fasolkę. Nie odzywała się wiele, gdy ojciec przemawiał, ale mrugnęła do mnie. Czasem wydaje mi się, że chociaż była słodka i dobra, lubiła patrzeć jak przeżywam katusze.
– Nie sądzę, żebym miał szanse wygrać – odparłem.
Mimo że byłem prawdopodobnie najbogatszym dzieciakiem w szkole, z całą pewnością nie byłem najbardziej lubiany. Zaszczyt ten przypadł mojemu najlepszemu kumplowi, Ericowi Hunterowi, który rzucał piłeczkę baseballową z prędkością niemal dziewięćdziesięciu mil na godzinę i jako fenomenalny quarterback dwa razy pod rząd doprowadził do zdobycia przez naszą drużynę futbolową tytułu mistrza stanu. Dziewczyny szalały za nim. Nawet jego nazwisko brzmiało odjazdowo.
– Oczywiście, że wygrasz – oświadczył ojciec. – My, Carterowie, zawsze wygrywamy.
Była to kolejna przyczyna, dla której nie lubiłem z nim przebywać. W trakcie tych rzadkich chwil, które spędzał w domu, chciał chyba ulepić ze mnie miniaturową wersje samego siebie. Dorastałem przeważnie bez niego i wskutek tego nie czułem się najlepiej, gdy przyjeżdżał do domu. To była pierwsza rozmowa, jaką odbyliśmy od kilku tygodni. Rzadko mówił ze mną przez telefon.
– A może ja wcale tego nie chcę? – broniłem się dalej.
Ojciec odłożył widelec, z wciąż tkwiącym na nim kawałkiem wieprzowego kotleta, i posłał mi ostre spojrzenie. Miał na sobie garnitur, mimo że w domu było ponad dwadzieścia pięć stopni, i to sprawiało, że jeszcze bardziej mnie onieśmielał. Swoją droga, ojciec zawsze nosił garnitur.
– Uważam – wycedził powoli – że to dobry pomysł.
Wiedziałem, że kiedy mówi w ten sposób, sprawa jest przesądzona. Tak to wyglądało w mojej rodzinie. Jednak nawet gdy się zgodziłem, nadal nie chciałem tego robić. Nie chciałem marnować czasu, przez cały rok spotykając się raz w tygodniu po szkole – po szkole! – z nauczycielami, dyskutując na temat szkolnych potańcówek albo próbując zdecydować, jakiego koloru maja być szturmówki. Tak naprawdę tym właśnie zajmowali się wszyscy przewodniczący samorządu, przynajmniej za moich czasów. Kiedy szło o rzeczywiście ważne sprawy, uczniowie nie mieli nic do gadania.
Z drugiej strony wiedziałem jednak, że ojciec ma racje. Musiałem coś zrobić, jeśli miałem zamiar dostać się na uniwerek. Nie grałem w futbol ani w koszykówkę, nie grałem na żadnym instrumencie, nie należałem do klubu szachowego, kręglarskiego i żadnego innego. Nie wyróżniałem się w nauce…do diabła, nie wyróżniałem się w niczym. Ogarnięty depresją, sporządziłem listę rzeczy, które potrafię robić, i szczerze mówiąc, nie było tego dużo. Umiałem zawiązywać osiem różnych węzłów żeglarskich, umiałem przejść na bosaka po gorącym asfalcie dalej niż ktokolwiek, kogo znałem, umiałem przez trzydzieści sekund balansować pionowo ołówkiem na palcu…ale nie wydawało mi się, żeby którakolwiek z tych rzeczy miała znaczenie przy przyjmowaniu na studia. Leżałem więc w łóżku przez całą noc, powoli uświadamiając sobie, że jestem nieudacznikiem. Dzięki, tato.
Nazajutrz rano poszedłem do gabinetu dyrektora i wpisałem się na listę kandydatów. W wyborach kandydowały jeszcze dwie osoby: John Foreman oraz Maggie Brown. John nie miał żadnej szansy. Był facetem, który rozmawiając z tobą, potrafił wypruć ci nitkę z całego ubrania. Ale dobrze się uczył. Siedział w pierwszej ławce i podnosił rękę za każdym razem, kiedy nauczyciel zadawał jakieś pytanie. Proszony o udzielenie odpowiedzi, prawie zawsze udzielał właściwej i obracał się z dumna miną, jakby udowodnił właśnie, jak bardzo przewyższa intelektem siedzących w klasie peonów. Eric i ja pluliśmy na niego, kiedy tylko nauczyciel odwracał się do nas plecami.