– Dzień dobry, wielebny – powiedziałem, przełykając nerwowo ślinę. – Przyszedłem zabrać Jamie na bal na rozpoczęcie roku.
– Oczywiście – odparł. – Najpierw jednak chciałem z tobą porozmawiać.
– Tak, proszę pana, właśnie dlatego wcześniej przyszedłem.
– Wejdź.
W kościele Hegbert prezentował się dość elegancko, lecz w tym momencie, w ogrodniczkach i podkoszulku, wyglądał jak zwykły farmer. Dał mi znak, żebym usiadł na drewnianym krześle, które przyniósł z kuchni.
– Przepraszam, że tak długo nie otwierałem drzwi – powiedział. – Pracowałem nad jutrzejszym kazaniem.
– Nic się nie stało, proszę pana – odparłem, siadając.
Nie wie dlaczego, ale nie sposób było zwracać się do niego inaczej. Wymuszał po prostu respekt.
– Dobrze, w takim razie odpowiedz mi coś o sobie.
Było to dość śmieszne żądanie zważywszy, że tak długo znał moją rodzinę i w ogóle. Przecież to właśnie on mnie ochrzcił i od dziecka oglądał w każdą niedziele w kościele.
– Cóż, proszę pana – zacząłem, nie mając pojęcia co powiedzieć. – Jestem przewodniczącym rady uczniowskiej. Nie wiem, czy Jamie panu o tym wspominała.
– Owszem – odparł, kiwając głową. – Mów dalej.
– No i… mam nadzieję, że jesienią przyszłego roku zacznę studia w Chapel Hill. Dostałem już o nich papiery.
Hegbert kiwnął powoli głową.
– Coś jeszcze?
Musiałem przyznać, że na tym wyczerpało się to, co maiłem do powiedzenia na swój temat. Miałem ochotę złapać leżący na stoliku ołówek i balansować nim na palcu przez trzydzieści sekund, Hegbert nie wyglądał jednak na faceta, który mógł to docenić.
– Chyba nic, proszę pana – odparłem.
– Pozwolisz, że zadam ci jedno pytanie?
– Tak, proszę pana.
Przez dłuższą chwile gapił się na mnie, jakby się zastanawiał.
– Dlaczego zaprosiłeś moją córkę na bal? – zapytał w końcu.
Byłem zaskoczony i wiedziałem, że widać to po mojej minie.
– Nie wiem, o co panu chodzi, proszę pana.
– Nie masz chyba zamiaru zrobić czegoś, co… wprawiłoby ją w zakłopotanie?
– Nie, proszę pana – odparłem, wstrząśnięty tego rodzaju podejrzeniem. – W żadnym wypadku. Musiałem z kimś pójść i zaprosiłem ją. To wszystko.
– Nie planujesz żadnych wygłupów?
– Nie, proszę pana. Nigdy bym jej czegoś takiego nie zrobił…
Trwało to jeszcze kilka minut – mam na myśli jego próbę wybadania moich prawdziwych zamiarów – na szczęście jednak z sąsiedniego pokoju wyszła Jamie i obaj obróciliśmy się w jej stronę. Hegbert przestał w końcu gadać, a ja odetchnąłem z ulgą. Jamie założyła ładną niebieską spódniczkę i białą bluzkę, której wcześniej nie widziałem. Sweter zostawiła na szczęście w szafie. Wyglądała nie najgorzej, chociaż wiedziałem, że jej ubiór wyda się skromny w porównaniu ze strojami innych dziewczyn na balu. Włosy jak zwykle miała ściągnięte w kok. Osobiście uważałem, że lepiej byłoby, gdyby je rozpuściła, ale zasugerowanie jej tego było ostatnia rzeczą, jaka przyszła by mi do głowy. Wyglądała…no cóż, wyglądała dokładnie tak jak zawsze, ale nie wzięła ze sobą przynajmniej Biblii. Tego już chyba bym nie zniósł.
– Chyba nie za bardzo dałeś się we znaki Landonowi? – zapytała wesoło ojca.
– Tak tylko gawędziliśmy – oświadczyłem szybko, zanim Hegbert miał szansę odpowiedzieć.
Z jakiegoś powodu nie sądziłem, żeby powiedział wcześniej, za jakiego nicponia mnie uważa, i nie sądziłem, żeby teraz był na to odpowiedni moment.
– Cóż, powinniśmy chyba iść – oznajmiła po chwili. Wyczuła pewnie panujące w pokoju napięcie. Podeszła do ojca i pocałowała go w policzek. – Nie siedź za długo przy kazaniu, dobrze?
– Nie będę – odparł cicho.
Wiedziałem, że naprawdę ją kocha i nie boi się tego okazać. Problemem było to, co odczuwał w stosunku do mnie.
Pożegnaliśmy się i w drodze do samochodu dałem Jamie bukiecik i powiedziałem, że w środku pokażę jej, jak go przypiąć. Otworzyłem przed nią drzwiczki, po czym obszedłem wóz i usiadłem za kierownicą. W tym krótkim czasie Jamie zdążyła sama przypiąć sobie kwiaty.
– Widzisz, nie jestem aż taka głupia. Potrafię przypiąć bukiecik.
Zapaliłem silnik i ruszyłem w stronę szkoły, przez cały czas rozmyślając o rozmowie, którą odbyłem z Hegbertem.
– Mój ojciec zbytni cię nie lubi – powiedziała Jamie, jakby czytając w moich myślach.
Pokiwałem w milczeniu głową.
– Uważa, że jesteś nieodpowiedzialny.
Ponownie pokiwałem głową.
– Nie lubi też twojego ojca.
Kolejne kiwnięcie.
– Ani twojej rodziny.
W porządku, rozumiem już, o co chodzi.
– Ale wiesz, co sobie myślę? – zapytała nagle.
– Niezupełnie – odparłem. W tym momencie byłem pogrążony w depresji.
– Myślę, że wszystko to w jakiś sposób mieści się w Bożych planach. Jak sądzisz, co Pan chce nam przez to powiedzieć?
Zaczyna się, westchnąłem w duchu.
Jeśli chcecie znać prawdę, wątpię, czy ten wieczór mógł okazać się dużo gorszy. Większość moich znajomych trzymała się od nas z daleka, a Jamie w ogóle nie miała wielu znajomych, w związku z czym spędziliśmy prawie cały wieczór sami. Co gorsza, okazało się, że moja obecność wcale nie była obowiązkowa. Ponieważ Carey nie mógł znaleźć partnerki, zmieniono regulamin i ta wiadomość bardzo mnie przygnębiła. Po tym wszystkim, co usłyszałem od jej ojca, nie mogłem jednak odwieźć jej wcześniej do domu, prawda? W dodatku naprawdę dobrze się bawiła; nawet ja to widziałem. Podobały się jej dekoracje, które pomagałem zawieszać, podobała muzyka, podobał cały bal. Powtarzała mi to bez przerwy, jakie wszystko jest wspaniałe, i poprosiła żebym pomógł jej któregoś dnia udekorować kościół przed jedną z potańcówek. Wymamrotałem, żeby do mnie zadzwoniła, ale mimo że powiedziałem to bez śladu entuzjazmu, Jamie dziękowała mi wylewnie za dobre serce. Szczerze mówiąc, co najmniej przez pierwsza godzinę byłem w depresji, choć ona najwyraźniej tego nie dostrzegała.
Musiała wrócić do domu o jedenastej, godzinę przed zakończeniem balu, co ułatwiło mi sprawę. Kiedy tylko zaczęła grać muzyka, ruszyliśmy w tany, i okazało się, że jest całkiem dobre tancerką – nawet lepszą niż niektóre inne dziewczyny. To pomogło mi jakoś przetrwać. Dawała się bardzo dobrze prowadzić przez jakieś kilkanaście piosenek, a potem usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy coś, co przypominało normalną rozmowę. Jamie wtrącała oczywiście słowa takie jak „wiara”, „radość”, a nawet „zbawienie” i mówiła o pomocy sierotom i zgarnianiu polnych koników z szosy, ale była taka cholernie szczęśliwa, że trudno było się na nią długo dąsać.
Z początku więc nie wyglądało to tak strasznie i naprawdę nie wyglądało gorzej, niż się spodziewałem. Wszystko wzięło w łeb dopiero wtedy, kiedy pojawili się Lew i Angela.
Przyszli kilka minut po nas. On miał na sobie ten głupawy podkoszulek z camelami w rękawie i pół słoika żelu do włosów na głowie. Angela wisiała na nim od początku tańców i nie trzeba było geniusza, aby się zorientować, że przed przyjściem na bal wypiła parę głębszych. Miała na sobie bombową kieckę – jej matka, która pracowała w salonie piękności, wiedziała, jaka jest najnowsza moda – i zauważyłem, że nabrała tego kobiecego zwyczaju, który nazywa się żuciem gumy. Naprawdę pracowała ciężko nad tą gumą, żując ją tak, jak krowa żuje swoją pasze.
Poczciwy Lew dolał czegoś mocniejszego do wazy z ponczem i kilku kolejnym osobom zaszumiało w głowach. Zanim nauczyciele zorientowali się, co się dzieje, ponczu prawie nie było, a ludziom zaszkliły się oczy. Widząc, jak Angela wychyla druga szklaneczkę, wiedziałem, że musze ją mieć na oku. Mimo że mnie porzuciła, nie chciałem, żeby stało się jej coś złego. Była pierwszą dziewczyną, z którą całowałem się po francusku i chociaż za pierwszym razem zderzyliśmy się zębami tak mocno, że zobaczyłem przed oczami gwiazdy i po powrocie do domu musiałem łyknąć aspirynę, wciąż żywiłem do niej ciepłe uczucia.
Siedziałem zatem z Jamie, puszczając mimo uszu jej opowieści o cudach szkółki biblijnej i obserwując kątem oka Angelę, kiedy Lew spostrzegł nagle, że się na nią gapię. Błyskawicznym ruchem objął ją w pasie, przyciągnął do siebie i posłał mi spojrzenie, które oznaczało, że „ma do mnie sprawę”. Wiecie, o jakiej sprawie mówię.