Выбрать главу

Waleria Komarowa

Jesienne Ognie

copyright © by Waleria Komarowa

copyright © for translation by Michał Górny, 2009

tytuł oryginału Осенние костры

Książkę tę dedykuje dwóm wspaniałym dziewczynom, bez których nigdy by ona nie powstała: Wiktorii Macarinej i Ariane. Dziękuję im za wszystko. Ich pomoc i wsparcie były nieocenione – nie tylko przy pisaniu książki.

Prolog

30 WRZEŚNIA

Spotkaliśmy się w zaniedbanej izdebce na końcu świata. Wrzesień sposobił się już do odejścia, październik niecierpliwie czekał na swoją kolej, zsyłając burze i ulewy na ziemię śmiertelnych. Niedługo zaczną opadać liście z drzew, a wtedy… Wtedy w niebo wzbiją się języki ognia. Jak Ruś długa i szeroka zapłoną ogniska, stwarzając złudę powrotu lata, które zapragnęło napatrzeć się na taniec spadających liści. Ludzie zapalą ogniska, żeby uczcić pamięć wielkich wojowników, otworzyć drogę ich duszom.

Czekałam na ten czas. Czas mocy. Czas końca wszystkiego… i czas początku.

Przyszłam pierwsza. Zdążyłam spokojnie się rozgościć, najeść i odświeżyć siły. No cóż, punkt dla mnie – niech będę przeklęta, jeśli tego nie wykorzystam!

W sumie i tak jestem przeklęta… Od samego urodzenia.

– Myślałaś, że mi się nie będzie chciało cię gonić? Jeszcześmy ze sobą nie skończyli!

Stał w progu. Z uchylonych ust wydobywał mu się obłoczek pary, na rzęsach zawisły kropelki deszczu, przemoczone długie poły płaszcza lepiły się do wysokich cholew. Wstrząsnął głową, zrzucając kaptur, i zatrzasnął za sobą drzwi. Parsknęłam krótkim śmiechem. A czego się spodziewał? Że grzecznie skrzyżuję ręce na piersiach i podpowiem, gdzie ma bić, żeby zabić? Nie przypuszczam… Hm, nigdy nie uważałam swojego niedoszłego zabójcy za wcielenie naiwności. Łapacze idiotów nie przyjmują. Ale czy lazł za mną przez pół kraju, aż wreszcie dogonił? Toż to samobójstwo. Tam, w Kostriakach, przy bramie, gdzie musiałam wytrzymać całą dobę praktycznie sama, miał jakieś szanse, ale nie tu, nie teraz, gdy byłam wypoczęta i w pełni sił.

– Nie spieszyłeś się specjalnie, Kessar. Kolacja stygnie już ze trzy godziny. Zjesz coś? Czy zamierzasz umierać na głodniaka?

Kes pokiwał głową, jakby usilnie starał się wychwycić choć ślad żartu. Pudło. Mógłby się nauczyć, że nie mam zwyczaju śmiać się z poważnych spraw.

– A wiesz…? Zjem. Chyba się nie spodziewasz, że nie sprawdzę jedzenia? Głupio by było dać się otruć akurat teraz, kiedy prawie się spełniło moje największe marzenie.

– Nie zabiły cię moje pazury? – zainteresowałam się wrednie, stawiając na stole miskę klusek z duszoną sarniną i pękaty kubek lekkiego nektaru kwiatowego. – Nie traciłam czasu, bo starsi też tu wpadli, gdy tylko do nich doszło, że się pojawiłam.

– Nie zabiłem cię, Rey-line – poprawił i usiadł naprzeciwko, rzuciwszy płaszcz na ławkę. Wodząc ręką nad miską, wymamrotał przeciwzaklęcie „zgiń przepadnij”, złapał łyżkę i rzucił się na jedzenie.

Uśmiechnęłam się. Doprawdy nie tak powinien się zachowywać samotny mściciel i nie tak powinna się zachowywać ofiara. Sami powiedzcie, gdzie by znalazł drugą taką kretynkę? Przyszedł ją zabić, a ona go wita chlebem i solą, jak dawno oczekiwanego gościa. Ale ostatecznie przecież nie obcy człowiek, niejedno razem przeżyliśmy, nieraz walczyliśmy ramię w ramię, nieraz mi ratował tyłek. Mniejsza o to, że Kes nigdy swoich planów nie ukrywał i nic nie mogło ich zmienić.

Pożerał łapczywie niewyszukany posiłek. Aż miło było patrzeć. Już nawet mniejsza o to, że każdą kucharkę ucieszyłby taki entuzjazm – po prostu przede mną siedział najpiękniejszy człowiek, jakiego spotkałam przez dwa dziesięciolecia życia na ziemi śmiertelnych. Kes był blondynem, ale nie złocistym, tylko platynowym. Długie proste włosy, sięgające niemal do połowy pleców, na końcach błyszczały srebrzyście, a u nasady wyglądały jak przyprószone popiołem. Przeważnie wiązał je w kitę lub zaplatał w gruby warkocz, teraz jednak długie kosmyki wiły mu się swobodnie po plecach i wchodziły do oczu. Odrzucał je machinalnie na plecy, ale uparty kosmyk znowu spływał po wysokiej głowie. Mag miał różnobarwne oczy – prawe szare, lewe intensywnie zielone.

W dodatku okolone srebrzystymi rzęsami. Mogłabym w nie patrzeć godzinami.

Rozmyślając tak, ani się nie obejrzałam, jak Kes napełnił brzuch i teraz przyglądał mi się uważnie. Na jego twarzy malowało się zamyślenie i zdecydowanie jednocześnie. Wiedział, po co przyszedł, i nie zamierzał zmieniać planów z wdzięczności za kolację.

Ani za całą resztę.

– Chcesz umrzeć zaraz, czy najpierw palniesz mi kazanie pod tytułem „Jesteś potworem i jeśli masz jeszcze choć cień sumienia, to sama nadstawisz szyję”? – spytałam, unosząc prawą brew.

– Hm… Może masz coś do powiedzenia… na pożegnanie? – odparł, naśladując mój gest.

– Mieć to mam, tylko boję się, że i tak nie zrozumiesz. Wybrałeś, słowa nic nie zmienią, to już sprawdzone.

– A jednak spróbuj. Chociaż wypowiedz ostatnie życzenie, bo mi będzie przykro…

– Ostatnie życzenie, mówisz? A jak poproszę, żebyś poszedł i nie wracał?

– Powiedziałem ostatnie życzenie, a nie niewykonalne.

Głos mu zadrżał i gdzieś w głębi duszy poczułam nadzieję. Niech zrozumie! Niech sobie pójdzie!

Dla mojej rasy nigdy nie istniało nic przypominającego ludzkie prawa, etykę czy tradycje. Przyjaźń, miłość, wdzięczność – te słowa nic dla mnie nie znaczyły. Ludzie to stado baranów, a my jesteśmy psami pasterskimi, które mają odpędzać wilki. Tak po prostu jest i tak będzie, nie zmienimy swojego przeznaczenia – my, stróże porządku, a przecież jego antagoniści, urodzeni w chaosie i odchodzący w Chaos, gdy urwie się nić naszego losu.

Gdyby na miejscu Kesa był jakikolwiek inny człowiek, już by tu leżał z rozpłatanym gardłem. Inny. Nie Kes. Nie ktoś, kto jak na ironię znaczył dla mnie więcej niż cokolwiek w obu światach, u śmiertelników i u nieśmiertelnych. Mój wróg. Mój protegowany. Gdyby można było zmaterializować moją wizję świata, wszystko kręciłoby się wokół różnookiego maga. Sunner-warren, sens istnienia świata, podopieczny.

Póki on żyje, póty ten świat zasługuje na to, by istnieć. Oddycham dla niego i dzięki niemu, walczę, bo za moją siłą stoi on. On marzy o mojej śmierci – i od niego jednego przyjmę ją z radością. Tylko świadomość, że mam dług, że jest jakiś błąd, którego jeszcze nie naprawiłam, powstrzymuje mnie od poddania się swoim… jego pragnieniom.

Uczyniłam wybór, zaryzykowałam i poszłam swoją drogą. Słono za to zapłaciłam, ale nigdy nie lubiłam utartych szlaków. I postanowiłam zaryzykować znowu. Wstałam z ławy, wyszłam na środek izby i, ścigana zdumionym spojrzeniem mego rozmówcy, padłam na kolana.

Rozdział I

KIEDY ŚWIAT WARIUJE

1 – 2 CZERWCA

No i zaczęło się.

Z rozkoszą zrzuciłam z siebie ciężką kurtkę, której miałam już serdecznie dość, a teraz radośnie paradowałam w luźnej koszuli wyszywanej w wesolutkie ornamenty. Po zakupie nowych butów – bo stare zdarły się na leśnych ścieżkach – w sakiewce została mi równowartość jednej sztuki złota (licząc miedziaki), ale nawet to zupełnie mnie nie martwiło. Niedługo dostanę zapłatę za wiosenną robotę, a był już czerwiec, praca dla najemnika zawsze się znajdzie – a dla dobrego wojownika to już na pewno. Jak już się nie da inaczej, najmę się do ochrony jakiejś karawany idącej do Wołogrodu skrajem Burzliwej Puszczy. Jeszcze tak nie było, żeby kupcy zrezygnowali z jednej szabli więcej.