– Czy mi się zdaje, czy ty mi grozisz?
– Zdaje ci się. Ja ci tylko przypominam, że twoi towarzysze nie są niewolnikami, i gdybyś próbował nas wykiwać…
Nie zawracając sobie głowy słuchaniem komentarzy oburzonego Kesa, wskoczyłam na siodło i pomknęłam w stronę wschodniej bramy. Nieliczni przechodnie ledwo nadążali uskakiwać mi z drogi.
– To na razie! – zawołałam w przelocie do zdumionych strażników. Dopiero zaczynało świtać, więc droga była jak wymieciona. Obejrzałam się za siebie i uśmiechnęłam. Deresz nie był taki najgorszy – Kes jechał już kilka metrów za mną. Poły płaszcza unosiły się za nim w pędzie; zauważyłam, że mają trzy rozcięcia – po bokach ciągnące się prawie pod pachy. Koń niemalże unosił się nad drogą, jakby nie czuł wagi jeźdźca. I kto tu jest dziwny? W porównaniu z tym nieważkim jeźdźcem, przypominam dziewkę od krów!
Ale w rzeczy samej trudno było się nim nie zachwycić. Kes już zrównał się ze mną, więc mogłam jednocześnie patrzeć na niego i obserwować drogę.
Anioł… Zawsze kojarzył mi się z aniołem. Choć teraz dodałabym jeszcze: anioł smutku. Cztery czarne płachty furkotały za plecami jeźdźca, jak połamane skrzydła. Wiatr rozwiewał srebrzyste kosmyki włosów, które wymknęły mu się z warkocza. W różnobarwnych oczach przeglądał się świt.
Nie wytrzymałam.
– Ej, Kes! A przegonisz wiatr?! – zawołałam ze śmiechem.
– A po co? – Uśmiechnął się i dał ostrogę koniowi, który natychmiast wyprzedził Pegaza o pół długości. – Ja sam jestem Wiatr!
Pochyliłam się nad szyją swego czarnego wierzchowca.
– Pokażemy mu? Pokażemy temu ćwokowi, jak się lata?
Pegazowi nie trzeba było powtarzać.
Upojona galopadą, nie dostrzegałam zdumionych spojrzeń napotkanych podróżnych, którzy nie rozumieli, jakim cudem konie obciążone jeźdźcami i ładunkiem pędzą z taką prędkością. Nie zwracałam uwagi na Pożogara, ledwo dotykającego łapami ziemi i pędzącego łeb w łeb z Pegazem, iskier tryskających z jego grzywy i znaczących złocistym szlakiem naszą drogę.
– Hej! – Wiatr w twarz, pierwsze promienie wschodzącego słońca kłują w oczy. – A my jesteśmy Huragan!
Za nami słychać było śmiech Kesa. Wiedziałam, że nie będzie miał mi za złe tego szaleństwa, nie powie ani słowa. Wiedział, jak to jest, kiedy się leci z wiatrem w zawody.
Gdy słońce zaszło, zjechaliśmy z drogi i znaleźliśmy sobie miejsce w jednym z niewielkich gajów, z których tak słynął kiedyś ten kraj. Dlaczego słynął? Ano dlatego, że w istocie te zagajniki były siedliskami driad, porzuconymi osiemnaście lat temu.
Ogólnie biorąc, wszyscy tak zwani potomkowie feyrów - zarówno starsi, jak i elfy, wspomniane driady, gnomy, orki, trolle oraz inne magiczne narody i plemiona zaraz na początku także padły ofiarą ataku. Ludzie pospiesznie próbowali zawrzeć z nimi przymierze. Tylko że… Gnomy nieuważnie wysłuchały posłów, burknęły coś w stylu „dawno trzeba było z wami zrobić porządek, chwała feyrom, że się za to wzięły” i zaszyły się w swoich kopalnianych szybach. Driady – najbliższe prawdziwym feyrom – skryły się wewnątrz zaczarowanych drzew i nosa stamtąd nie wystawiały. Orkowie poradzili posłom, żeby się przeszli za Wrota – czyli innymi słowy „do wszystkich diabłów”. Z tej ogólnej polityki chowania głowy w piasek wyłamały się tylko elfy. To oni, rdzenni mieszkańcy Burzliwej Puszczy, najsilniej odczuli pierwsze uderzenie. Zginęła ich wówczas niemal połowa. Dysząc żądzą zemsty, elfy sformowały armię i wraz z ludźmi ruszyły pod Wrota.
Armia złotowłosych przystojniaków przekroczyła Wrota, nie napotykając żadnego oporu. Przez trzy godziny ludzkie oddziały czekały pod Wrotami, ale magowie nie otrzymywali żadnych wiadomości. Wreszcie elfy wyszły z powrotem – i niezwłocznie skierowały się w stronę Wiecznych Dąbrów. Później władca elfów przysłał do Akademii list z kwiecistymi, wyszukanymi usprawiedliwieniami, stwierdzając w nim, że Książęta czynią swoje prawo, a elfy nie zamierzają odtąd angażować się w tę wojnę. I tak to się skończyło. Elfy zaszyły się w swoich leśnych miastach, a feyry omijały je szerokim łukiem.
– Nad czym tak rozmyślasz? – spytał Kes, niedbale rzuciwszy na trawę zwinięty koc i przeciągnął się, aż wszystkie stawy mu zatrzeszczały. Po chwili wahania zrzucił płaszcz, zostając tylko w cienkim podkoszulku rozchełstanym na piersi.
– A tak sobie myślę. Nie wiem, przejść się po krzakach i zrobić mały zwiad, czy przelecisz je czarami?
– Przejdź się, a ja tymczasem skombinuję coś do jedzenia. Tylko ostrożnie, jesteśmy za blisko twoich ulubionych lasów, a że broń masz taką samą jak wszystkie elfy…
– Ze co proszę?!
– A bo wy z tych feyrzych pokoleń zawsze tacy sami: srebro, serwantki, serwetki i fintifluszki.
Zgrzytnęłam zębami. Oj, stanowczo kiedyś zamienimy się miejscami. Niech ja tylko powstrzymam ludzi i feyry od wzajemnego wyrzynania się, a wtedy zajmę się planowym polowaniem na konkretnego łapsa, żeby mu wbić do tego pustego łba chociaż jedną rozsądną myśl.
– Pożogar, idziemy!
Chwyciłam psa za kark.
– Złapiemy paru wrednych feyrów i zamordujemy ich ze szczególnym okrucieństwem.
Nagle dotarło do mnie, że jak odejdziemy z polany, to trafi w nas zaklęcie poszukiwawcze. Do licha!
– Ej, Kes, a może by jednak magią, co?
– Dajże spokój, na parę mil dookoła nikogo nie ma! – Machnął ręką, zajadle grzebiąc w jednym z worków. – Jeśli nie masz szpiegomanii, to możesz się tu spokojnie rozgościć i odpocząć.
Co jemu się zdawało? Że usłyszawszy coś takiego, zawstydzę się i rzucę się mu pomagać w urządzeniu obozu?! Naiwniak.
– Kes, a co ty właściwie chcesz jeść? – spytałam, opierając się o gruby pień starego dębu. Pożogar położył mi łeb na kolanach. – Żeby palić ognisko w środku gaju driad, trzeba być samobójcą.
– Albo magiem. Jak ci się zdaje, dlaczego wybrałem właśnie to miejsce na nocleg?
Zdążył już nazbierać chrustu i teraz w skupieniu pstrykał palcami, próbując rozpalić ognisko. Mhm… Pamiętam, że jak przyjeżdżał do domu, ciągle się skarżył, że nie cierpi lekcji piromagii.
Nagle jego starania przyniosły skutek. I to jaki! Słup ognia wystrzelił w górę na metr czy dwa, lecz nie z przygotowanej sterty patyków, a z własnej ręki Kesa. Wstrząsnął płonącą dłonią, ale ogień nie miał najmniejszego zamiaru gasnąć.
Skupiwszy się, zdołał jednak przerwać działanie zaklęcia. Rękę, jak było do przewidzenia, miał całą, bez najmniejszego śladu oparzenia. Zaklinacz, jak się patrzy, szlag by go trafił!
Z żalem zepchnęłam z kolan łeb i łapy Pożogara, ciężkie, lecz, o dziwo, uspokajające, i wstałam.
– Ej, a może by go tak krzesiwem? Czy może u czarodziejów taki fason, że kartofle się piecze tylko na własnej dłoni?
Posłał mnie za Wrota, zamknął oczy i wyrzucił z siebie jakąś inkantację. Gdy wreszcie skończył, ogień płonął raźno, a ja opiekałam na cienkim badylu znalezioną we własnych jukach piętkę chleba, już trochę czerstwą, ale jeszcze jadalną. Po co się ma marnować, jak sama nie zjem, to dam Pożogarowi. Ten jaskiniowiec jadł wszystko i wszędzie. Zupełnie jakby chciał odjeść się za wszystkie lata wojny.
– Nic nie rozumiem! – Kes zerwał z mojego patyka chleb i wepchnął sobie od razu połowę do ust. – To nie ja! – ciągnął, nie zwracając uwagi na moje oburzenie. – Jakiś czarodziej-żartowniś to zapalił, nie ja! Ale na ileś mil wokół nie ma magów! Nic… mniam… nie rozumiem…
Patrzyłam smętnie, jak chleba ubywa. No, dobrze, mag. No, dobrze, rozpalił. No, pożartował sobie. Dobrze, na milę wokół nie ma magów. I co z tego?