– Ale ja jestem człowiekiem…
– Ty mi płacisz za robotę i tyle. Idziemy razem, pracujemy razem, a potem podróż się skończy, pójdziemy każde w swoją stronę i wszystko wróci na swoje miejsce. W Wołogrodzie znowu każdy będzie tym, czym powinien.
Milczał. Ja też.
– Kes… – szepnęłam, ale usłyszał. – Kes, proszę… kiedy nasze drogi się rozejdą, nie odwracaj się do mnie plecami i nie próbuj mnie uderzyć. Kiedy nasza podróż się skończy, po prostu zapomnij o mnie.
Nie chciało mi się spać. Kesowi chyba też. Wierciliśmy się, przewracaliśmy z boku na bok, ale upragniony sen nie przychodził.
– Rejka, a z tobą jest tak jak ze wszystkimi waszymi, czy nie wzięłaś po przodkach?
– O czym ty mówisz?
– Śpiewasz?
– A, o to chodzi. Tak trochę. Ale nie mam gitary, a bez gitary, obawiam się, wyszłoby nie bardzo.
– Gitara, powiadasz? Wyobraź sobie, że ci ją zmaterializuję.
– Co takiego? Umiesz stwarzać przedmioty?
– Nie – odparł, ale miałam wrażenie, że poczerwieniał. – Po prostu trzy mile stąd ktoś rozbił obóz, pożyczę sobie.
Usiadłam i wzięłam do ręki gitarę, którą Kes wyciągnął wprost z powietrza i podał mi. Nagle błysnęła mi świetna myśl.
– Co ci zaśpiewać?
– Zaśpiewaj o sobie.
– Nie, Kes, lepiej zaśpiewam o tobie. O tobie… wiecznie obcym…
– Tak dobrze mnie zdążyłaś poznać przez ten czas?
– Zawsze cię znałam. Jesteś wiatrem, który nie może zatrzymać się nawet na chwilę. Idziesz przez świat, biegniesz i ścigasz… wołają cię głosy przeszłości i przyszłości…
Każdy bard jest po trosze prorokiem. Nie wiedzieliście?
Te głosy mnie wzywają,
Choć sens w pamięci ginie,
Skazują, przebaczają,
Choć o to nie prosiłem,
Więc czemu jestem winien?
To, czego nie wypowiem,
Idąc przez świat jak ślepy,
Zastygło w wiecznym lodzie –
A mnie znikąd pociechy.
Znowu iść, tam, za rzekę, horyzont…
Uciec, odejść, na zawsze, zapomnij,
W kraju obcych bogów samotny
Umrę – tułacz na świecie ogromnym.
Tu gdzie czyste lecz cudze powietrze,
A tych ludzi – jakby wcale nie było
Nie ma siły ode mnie mocniejszej.
Moja słabość największą jest siłą.
Wschód, zachód, wiatr i potok
W pamięci mej zostaje.
Siadam zmęczony drogą
Gdzieś w trawie na rozstajach.
Szedłem, przeszedłem swoje
Na krzyżu i po wodzie
I wciąż próbuję pojąć
O co w tym wszystkim chodzi?
Chcę o Ziemi, o Wiecznej Tułaczce,
O wędrówce bez końca zaśpiewać,
Siąść na brzegu morza i patrzeć
Jak czas wodę w piasek rozwiewa.
O wiatrach na spotkanie,
O wiecznym wędrowaniu,
O naszych mlecznych drogach,
I o Ziemi śpiewam.
Czasu braknie, obrócę się w trawę,
Jeszcze zanim usłyszą, wyśmieją
Moje puste, daremne błaganie.
Przyjdą chmury i zachód pokryją.
Nie powrócę na szlak.
I nie wstanę. Bo jak?
Noc rozpływa się nadzieją.
Zmienię się, gdy płacz usłyszę,
Lecz ten głos… on się nie zmienia
Gdy mnie woła w nocną ciszę.
Ze snu śmierci się ocucę,
Zrobię krok – i znowu idę.
Obiecuję, że powrócę,
Gdy obudzi mnie Twój widok. [12]
Rano wstaliśmy niewyspani i źli. Tylko konie i Pożogar cieszyli się pierwszymi promieniami słońca i ochrypłym śpiewem nie do końca jeszcze rozbudzonych ptaków. Pegaz urządził całe przedstawienie, żeby mnie rozweselić. Ledwie Kes poszedł w krzaczki, a ten drań podkradł się do nich – gdyby koń nie był z natury palcochodny, powiedziałabym, że na paluszkach – i z rykiem godnym groźnego drapieżnika jął się przedzierać przez gęstwinę. W chwilę później z tychże krzaków wyleciał mag, przytrzymując opadające spodnie. Jak na złość, kosmyk włosów, niewpleciony jeszcze w warkocz, zahaczył o gałąź. Bilans całej przygody: wściekłych magów patrzących na nas wzrokiem pełnym nienawiści, z poobijaną częścią ciała mającą zasadnicze znaczenie w podróży – sztuk jedna; dziko zadowolonych Pegazów szczerzących zęby we wrednym uśmiechu – sztuk jedna; śmiejących się w kułak i łapę feyrów – sztuk dwie; flegmatycznie żujących trawę Dereszy – sztuk jedna.
He, he… Od razu poprawił się humor. Dobry konik, dobry, tak ucieszył panią z samego ranka!
Nagle moją uwagę zwrócił jakiś ruch w krzakach. I nie tylko moją. Kes rzucił soczystym przekleństwem, najwidoczniej zapożyczonym od stepowych barbarzyńców, biegnąc pędem ku leżącym na posłaniu mieczom i płaszczowi. Do diabła! Nie namyślając się, wyrwałam zza cholewy nóż i rzuciłam tam, gdzie powinien się znajdować nieznajomy. Nie trafiłam.
- Fożogar! Atu genn! [13]
Złocisty pocisk pomknął przez krzaki. Świst, skowyt – i odleciał z powrotem. Zerwał się na nogi, zaszczekał. Z jego stojącej dęba grzywy posypały się iskry – szczęście, że Kes patrzył akurat w inną stronę. Doskonale, że łapacze nie wyrobili sobie instynktu wyczuwania feyrów – nie potrzebowali, bo nierozumne potwory nigdy się dotąd nie kryły, a nie sposób było ich nie rozpoznać.
– Nerro!
– Rey, jesteśmy otoczeni.
Kes już narzucił płaszcz i teraz staliśmy oparci o siebie plecami. U moich stóp szczekał feyr, zaniepokojone konie rżały, ale z krzaków nie dobiegał żaden odgłos.
– Kto to?
– Nie wiem. Mają jakiś amulet antymagiczny, nie mogę użyć mocy.
– Cholera. No nic, przynajmniej nie feyry.
Rozpaczliwie zastanawiałam się, co teraz robić. Miecz i nóż – to wszystko, czym dysponowałam, a nie był to arsenał, z którym bym mogła wyrwać się z okrążenia. Kes bez magii też był raczej mniej wydajny. Oczywiście, gdybym chociażby transformowała ręce, gdybym kazała Pożogarowi przybrać kształt bojowy, gdybym…
Te dywagacje przerwał mi śpiewny głos dobiegający z korony rozłożystego dębu.
– Śmiertelnicy, poddajcie się!
No tak. I kto tu miał halucynacje? Co tu się wyprawia? Prawie osiemnaście lat te uszate zmory siedzą w swoich lasach, wąchają kwiatki i zawracają posłów na granicy, a tu, proszę uprzejmie, wylazły żuczki na słoneczko! I oczywiście wedle wszelkich prawideł złośliwości losu musieliśmy wpaść im w ręce! Wieczne Dąbrowy są wszystkiego dwa dni drogi na północ, więc to zdarzenie tłumaczy jedynie moje zwykłe „szczęście”.