Выбрать главу

– Ale ja jestem człowiekiem…

– Ty mi płacisz za robotę i tyle. Idziemy razem, pracujemy razem, a potem podróż się skończy, pójdziemy każde w swoją stronę i wszystko wróci na swoje miejsce. W Wołogrodzie znowu każdy będzie tym, czym powinien.

Milczał. Ja też.

– Kes… – szepnęłam, ale usłyszał. – Kes, proszę… kiedy nasze drogi się rozejdą, nie odwracaj się do mnie plecami i nie próbuj mnie uderzyć. Kiedy nasza podróż się skończy, po prostu zapomnij o mnie.

* * *

Nie chciało mi się spać. Kesowi chyba też. Wierciliśmy się, przewracaliśmy z boku na bok, ale upragniony sen nie przychodził.

– Rejka, a z tobą jest tak jak ze wszystkimi waszymi, czy nie wzięłaś po przodkach?

– O czym ty mówisz?

– Śpiewasz?

– A, o to chodzi. Tak trochę. Ale nie mam gitary, a bez gitary, obawiam się, wyszłoby nie bardzo.

– Gitara, powiadasz? Wyobraź sobie, że ci ją zmaterializuję.

– Co takiego? Umiesz stwarzać przedmioty?

– Nie – odparł, ale miałam wrażenie, że poczerwieniał. – Po prostu trzy mile stąd ktoś rozbił obóz, pożyczę sobie.

Usiadłam i wzięłam do ręki gitarę, którą Kes wyciągnął wprost z powietrza i podał mi. Nagle błysnęła mi świetna myśl.

– Co ci zaśpiewać?

– Zaśpiewaj o sobie.

– Nie, Kes, lepiej zaśpiewam o tobie. O tobie… wiecznie obcym…

– Tak dobrze mnie zdążyłaś poznać przez ten czas?

– Zawsze cię znałam. Jesteś wiatrem, który nie może zatrzymać się nawet na chwilę. Idziesz przez świat, biegniesz i ścigasz… wołają cię głosy przeszłości i przyszłości…

Każdy bard jest po trosze prorokiem. Nie wiedzieliście?

Te głosy mnie wzywają,

Choć sens w pamięci ginie,

Skazują, przebaczają,

Choć o to nie prosiłem,

Więc czemu jestem winien?

To, czego nie wypowiem,

Idąc przez świat jak ślepy,

Zastygło w wiecznym lodzie –

A mnie znikąd pociechy.

Znowu iść, tam, za rzekę, horyzont…

Uciec, odejść, na zawsze, zapomnij,

W kraju obcych bogów samotny

Umrę – tułacz na świecie ogromnym.

Tu gdzie czyste lecz cudze powietrze,

A tych ludzi – jakby wcale nie było

Nie ma siły ode mnie mocniejszej.

Moja słabość największą jest siłą.

Wschód, zachód, wiatr i potok

W pamięci mej zostaje.

Siadam zmęczony drogą

Gdzieś w trawie na rozstajach.

Szedłem, przeszedłem swoje

Na krzyżu i po wodzie

I wciąż próbuję pojąć

O co w tym wszystkim chodzi?

Chcę o Ziemi, o Wiecznej Tułaczce,

O wędrówce bez końca zaśpiewać,

Siąść na brzegu morza i patrzeć

Jak czas wodę w piasek rozwiewa.

O wiatrach na spotkanie,

O wiecznym wędrowaniu,

O naszych mlecznych drogach,

I o Ziemi śpiewam.

Czasu braknie, obrócę się w trawę,

Jeszcze zanim usłyszą, wyśmieją

Moje puste, daremne błaganie.

Przyjdą chmury i zachód pokryją.

Nie powrócę na szlak.

I nie wstanę. Bo jak?

Noc rozpływa się nadzieją.

Zmienię się, gdy płacz usłyszę,

Lecz ten głos… on się nie zmienia

Gdy mnie woła w nocną ciszę.

Ze snu śmierci się ocucę,

Zrobię krok – i znowu idę.

Obiecuję, że powrócę,

Gdy obudzi mnie Twój widok. [12]

* * *

Rano wstaliśmy niewyspani i źli. Tylko konie i Pożogar cieszyli się pierwszymi promieniami słońca i ochrypłym śpiewem nie do końca jeszcze rozbudzonych ptaków. Pegaz urządził całe przedstawienie, żeby mnie rozweselić. Ledwie Kes poszedł w krzaczki, a ten drań podkradł się do nich – gdyby koń nie był z natury palcochodny, powiedziałabym, że na paluszkach – i z rykiem godnym groźnego drapieżnika jął się przedzierać przez gęstwinę. W chwilę później z tychże krzaków wyleciał mag, przytrzymując opadające spodnie. Jak na złość, kosmyk włosów, niewpleciony jeszcze w warkocz, zahaczył o gałąź. Bilans całej przygody: wściekłych magów patrzących na nas wzrokiem pełnym nienawiści, z poobijaną częścią ciała mającą zasadnicze znaczenie w podróży – sztuk jedna; dziko zadowolonych Pegazów szczerzących zęby we wrednym uśmiechu – sztuk jedna; śmiejących się w kułak i łapę feyrów – sztuk dwie; flegmatycznie żujących trawę Dereszy – sztuk jedna.

He, he… Od razu poprawił się humor. Dobry konik, dobry, tak ucieszył panią z samego ranka!

Nagle moją uwagę zwrócił jakiś ruch w krzakach. I nie tylko moją. Kes rzucił soczystym przekleństwem, najwidoczniej zapożyczonym od stepowych barbarzyńców, biegnąc pędem ku leżącym na posłaniu mieczom i płaszczowi. Do diabła! Nie namyślając się, wyrwałam zza cholewy nóż i rzuciłam tam, gdzie powinien się znajdować nieznajomy. Nie trafiłam.

- Fożogar! Atu genn! [13]

Złocisty pocisk pomknął przez krzaki. Świst, skowyt – i odleciał z powrotem. Zerwał się na nogi, zaszczekał. Z jego stojącej dęba grzywy posypały się iskry – szczęście, że Kes patrzył akurat w inną stronę. Doskonale, że łapacze nie wyrobili sobie instynktu wyczuwania feyrów – nie potrzebowali, bo nierozumne potwory nigdy się dotąd nie kryły, a nie sposób było ich nie rozpoznać.

– Nerro!

– Rey, jesteśmy otoczeni.

Kes już narzucił płaszcz i teraz staliśmy oparci o siebie plecami. U moich stóp szczekał feyr, zaniepokojone konie rżały, ale z krzaków nie dobiegał żaden odgłos.

– Kto to?

– Nie wiem. Mają jakiś amulet antymagiczny, nie mogę użyć mocy.

– Cholera. No nic, przynajmniej nie feyry.

Rozpaczliwie zastanawiałam się, co teraz robić. Miecz i nóż – to wszystko, czym dysponowałam, a nie był to arsenał, z którym bym mogła wyrwać się z okrążenia. Kes bez magii też był raczej mniej wydajny. Oczywiście, gdybym chociażby transformowała ręce, gdybym kazała Pożogarowi przybrać kształt bojowy, gdybym…

Te dywagacje przerwał mi śpiewny głos dobiegający z korony rozłożystego dębu.

– Śmiertelnicy, poddajcie się!

No tak. I kto tu miał halucynacje? Co tu się wyprawia? Prawie osiemnaście lat te uszate zmory siedzą w swoich lasach, wąchają kwiatki i zawracają posłów na granicy, a tu, proszę uprzejmie, wylazły żuczki na słoneczko! I oczywiście wedle wszelkich prawideł złośliwości losu musieliśmy wpaść im w ręce! Wieczne Dąbrowy są wszystkiego dwa dni drogi na północ, więc to zdarzenie tłumaczy jedynie moje zwykłe „szczęście”.

вернуться

[12] „O tułaczce” zespół Arda. [przypis autorki]

вернуться

[13] Bierz go! [przypis autorki]