Выбрать главу

– Dziewka? – Jak było do przewidzenia, w tym pytaniu było o wiele więcej życia, powiedziałabym nawet: nadziei.

Teraz ja stałam się przedmiotem oględzin. Zbladłam chyba mocno, tracąc resztki optymizmu.

– Skłamała, głupcy! Nie ma w tym starszej krwi!

Czułam na sobie wzrok wszystkich obecnych – zły Kesa, obojętny Elgora, nierozumiejący elfiego wojownika.

Co znaczy „w tym”?! Jak to nie mam ich krwi?

Osiągnęłam już prawie stan, w którym transformacja przebiega odruchowo. Byłam zła na cały świat, głodna, niewyspana, a tu jeszcze obraża mnie jakiś zapchlony elf, w którego żyłach nie ma nawet kropli prawdziwej krwi, jaka płynie w moich żyłach. Najbardziej czystokrwiści z uszatych mogli się poszczycić najwyżej krwią szmaragdową!

– Do akwarium. – Elgor odwrócił się. – Nie chcemy więcej widzieć śmiertelników w progach elfów. Na nową teleportację brak mocy, więc nabrawszy nieco sił, zbierz oddział i skacz tam, gdzie Oko wskazało. I bacz, byś mnie znów nie rozczarował!

Ceremonia zdecydowanie dobiegła końca. Elfy wpadły do sali i wywlekły nas na zewnątrz. Co to za akwarium, do cholery?

* * *

Wolałabym nie wiedzieć.

„Akwarium” elfy nazywały przykrytą kryształową kopułą arenę, dookoła której zebrał się już tłum ostrouchych. Kiedy zdążyli się dowiedzieć, że coś się tu szykuje? Wepchnęli nas do środka przez uchyloną szparę i z żalem stwierdziłam, że teraz żadne pazury mi nie pomogą.

Trzy tuziny spasionych kotów śnieżnych patrzyły na nas głodnym, podnieconym wzrokiem. Elfy gwizdały i coś krzyczały, zupełnie jak ludzie na turnieju wojowników, który co roku odbywa się w Wołogrodzie. Do kompletu brakowało tylko błaznów, Cyganów i starego sprzedawcy piwa.

Cholerny świat…

– Koty śnieżne – zachrypiał Kes, szarpiąc kajdany, które nijak nie dawały się zdjąć. – Te świry trzymają tu stado feyrów!

– Widzę – syknęłam, śledząc leniwe ruchy kotków, które powoli, ale konsekwentnie otaczały nas pierścieniem. – Nie jestem ślepa!

Broń odebrali nam jeszcze w gaju driad. Kes miał skrępowane ręce, więc nie mógł czarować. Nawet przemieniwszy się, nie dałabym sobie rady z tak licznym stadem niższych. Beznadziejna sprawa. A Pożogar, jak na złość, został przed pałacem… Może by dać im się napić mojej krwi, co im wróci rozum? To był jakiś pomysł. Pytanie, ile mi zostanie krwi po takiej operacji?

Władca Wiecznych Dąbrów wychynął z portalu i skierował się ku splecionemu z żywych gałęzi tronowi. Za nim szli znani nam już wojownicy.

Zamknęłam oczy. Nie, nie bałam się spojrzeć śmierci w twarz – po prostu chciałam sobie wyobrazić, jak patroszę tę zadowoloną z siebie facjatę i zlizuję z pazurów słodką zieloną krew, którą ten bydlak wciąż broczy.

Jak Bóg da, urzeczywistnię swoje marzenie, a Kes mi za to jeszcze podziękuje.

– Nie czyniliście swojego prawa – bezbłędnie rozpoznałabym ten chłodny, bezwzględny ton wśród setek innych. – Złamaliście prawo. Stanie się wam wedle uczynków waszych.

Koty już nas okrążyły. Te stwory lubiły bawić się ze swymi ofiarami, krążąc wokół nich i atakując pojedynczo. To mogła być dla mnie jakaś szansa.

Ogarnął mnie jakiś dziwny spokój. Kes patrzył na mnie ze strachem i niedowierzaniem. W dalszym ciągu próbował się uwolnić z kajdan, ale bez skutku i raczej instynktownie. I czego się tak na mnie gapi? Zaraz, chwileczkę… on nie patrzy na mnie, tylko gdzieś za moje plecy… Odwróciłam się raptownie i zakrztusiłam się.

Szedł przez szeregi elfów jak przez łan żyta. Złote iskry spływały po jego skórze i znaczyły za nim trop. Pożogar robił wrażenie spokojnego, ale czułam, że pod tą maską spokoju kipi wściekły gniew. Pamiętałam…

* * *

Ślina ściekająca z kłów i rozszarpane ciało nocnicy, która była na tyle nieostrożna, by na mnie napaść. Ryczy i każdy wie, że nikt i nigdy nie ośmieli się tknąć Jesiennej Księżniczki, dopóki jest przy niej Jesienna Sfora, dopóki w żyłach jej przewodnika jest choć kropla krwi.

Pożogar zerwał się i jakby od niechcenia sforsował barierę, która dla mnie i dla Kesa stanowiła przeszkodę nie do pokonania. Elfy patrzyły na to w milczeniu, ale w oczach władcy pojawiła się panika. Widać było, że coś zrozumiał, że wie, kim jest Pożogar, i boi się go. Chociaż nie, nie boi się… to znaczy boi się, ale nie jego. Mnie?

– Rey…

Cholera, zapomniałam o kimś! Cholera… Z drugiej strony – wiedziałam, że tu kłamstwo miałoby krótkie nogi, więc w sumie nie ma czego żałować.

– Nasza umowa ulega rozwiązaniu, Kessarze Wietrze – powiedziałam, nie zwracając już uwagi na syk niższych krążących wokół nas i stopniowo zacieśniających pierścień. – Chyba sam to zauważyłeś.

Ból.

Sprzedawać kogoś, kogo się kocha – to zawsze boli. Ale bardziej boli, kiedy się go sprzedaje ponownie. Ech, Kes…

– Rey!

Odwróciłam się plecami do obserwatorów i ruszyłam w stronę maga. Korzystając z dezorientacji feyrów, które nie ryzykowały napaści na swojego, nie traciłam czasu. Wyciągnąwszy rękę, odgarnęłam z wysokiego czoła srebrzyste kosmyki, rozkoszując się ich dotykiem. Nigdy nie zapomnę tej chwili. Wątpię, by jeszcze kiedykolwiek było mi dane poczuć ciepło jego skóry i dotknąć rozkosznego żywego srebra, które z niepojętych przyczyn Kes miał zamiast włosów.

Odsunąwszy się, zacisnęłam pięści i energicznie rozłożyłam ręce na boki. Zatrzeszczały łamane przy transformacji kości. Przez moment nasze oczy spotkały się. Spróbowałam się uśmiechnąć. Nie odpowiedział. No cóż, tego się można było spodziewać. Mogę ratować mu życie, mogę nadstawiać karku dla niego, ale przede wszystkim jestem Księżniczką.

–  Ut, Pożogar, ut!

Klepnęłam się w kolano. Pies podbiegł do mnie. Złoty płomień w jego oczach lśnił jak słońce. Blask poranka przenikał bezcielesną postać. Widmowa sierść przypominała tumany mgły. Gdzieś w oddali słychać było westchnienia przerażonych, wstrząśniętych elfów. Mag krzyczał w bezrozumnej złości, obrzucając wyzwiskami elfy, feyry i mnie osobiście. Syczały duchy burzy, które ludzie nazywali kotami.

Złoty płomień…

Wciągał mnie w swój taniec, gdzie nie było miejsca na skargi i strach.

– Wasza dostojność! – wydyszał ktoś. – Wasza dostojność!

Świat zlał się w ruchomą wielobarwną plamę. Świst pazurów, zgrzyt kłów Pożogara i zimne płatki śniegu sypiące się na trawę.

– Wezwij! Wezwij ogień! Otwórz drogę! – głos Pożogara dopadł mnie w samym środku gęstwiny zimnych ciał. – Szybko, ich jest za dużo!

Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, czego ode mnie chce. W ogóle nie myślałam o niczym. Ogień, powiadasz? A dlaczegóż by nie?

Pierwsza zapłonęła dłoń. Płomień popłynął po skórze i otoczył mnie ognistym kokonem. To było jak cios stalowym ostrzem w samo serce, ale zarazem… Ogień był mną, a ja byłam ogniem, i nie było przeszkody, która by nas mogła zatrzymać. Wyciągnęłam rękę i język ognia przybrał tak dobrze mi znany kształt miecza. Skok. Cielsko zamienia się w snop iskier.

Powrót. Pazury przebijają się przez ogień. Ramiona drętwieją. Boli.

Pożogar coś ryczy, ale ja już tego nie słyszę, bo już trzy koty dopadły bezbronnego maga. Spętany zaklęciem mógł tylko patrzeć, jak feyry ruszają na niego. Cholera…

Staję im na drodze, zastawiając własnym ciałem niefortunnego łowcę. No nie, naprawdę mi odwaliło! Po kiego diabła już drugi raz ratuję mu życie?! Totalny kretynizm! Szybki ruch płomienistym ostrzem – dwa feyry rozpłatane, ale trzeci jakimś cudem ocalał i skoczył tym razem już nie na Kesa, a mnie na plecy.