Выбрать главу

Auuu!

Kot znalazł się w sytuacji żaby, która próbowała zgwałcić jeża – z podobnym skutkiem, ale pazury niewąsko przeorały mi i tak już nieźle pokiereszowane ramię. Ręka mi osłabła.

– Pożogar! Atu!

Spóźniłam się. Płomień, który jeszcze chwilę przedtem był częścią mnie, nagle zasyczał. Nie wierzyłam własnym oczom. Ognista postać rzuciła się na ostatnie koty i rozpłynęła się, nie zostało po niej śladu ni popiołu. Po wrogach zresztą też. Na placu boju został tylko Pożogar i ja. I Kes.

Stop, stop! To jeszcze nie koniec!

Nie myśląc o tym, że bariera jest nie do sforsowania, z trudem podniosłam się na nogi. Krew ciekła mi po ręce, znacząc trawę girlandą złotych kropel – tam, gdzie upadły, trawa płonęła i zostawał po niej tylko szmaragdowy pył.

Kryształowa ściana zagrodziła mi drogę. W dzikim gniewie uderzyłam zdrową ręką w przezroczystą barierę. Przez chwilę nie działo się nic. A potem nagle pojawiła się na niej pajęczyna pęknięć – i rozsypała się na kawałki.

Elfy rozstępowały się przed nami. Oczywiście Pożogar szedł obok. Nikt nie śmiał stanąć nam na drodze, słyszałam tylko szepty:

– Księżniczka…! To jest Księżniczka!

Zatrzymałam się przed prowizorycznym tronem. Elgor nie podnosił na mnie wzroku.

– No?

Ramiona władcy odruchowo drgnęły, jakbym smagnęła go biczem.

– No, wasza dostojność, jeszcze uważacie, że mam złą krew? Może powinnam ją rozpuścić w waszej własnej?

Cisza.

– Co jest, wasza dostojność? Pozwoliliście sobie przeszkodzić mi, gdy czyniłam swoje prawo! Miałeś czelność sprzeciwić się moim planom! Patrz mi w oczy, kiedy do ciebie mówię!

Wstał. A potem – powoli, bardzo powoli – osunął się na kolana. Dumny, zimny, pełen nienawiści. Osunął się na kolana, a jego długie złote włosy spływały na szmaragdowozieloną trawę.

– Jesteście, Księżniczko… Przyszliście…

Gniew wyparował ze mnie. Czułam przede wszystkim potworne zmęczenie. Najchętniej nakichałabym na wszystko i poszła się w spokoju wyleczyć.

– Przyszliście, Jesienna Księżniczko. Jesteście… – powtarzał w kółko elf. Jego zdruzgotani poddani padali na kolana w ślad za swym władcą.

– Dosyć! – zezłościłam się. – Przestańcie. Pochlebstwami niczego nie zmienicie.

– To nie pochlebstwa. – Dowódca oddziału, który nas pojmał jako jedyny zachował postawę stojącą. – To uznanie tej, na którą czekaliśmy przez te wszystkie lata. Tej, która nas powiedzie w bój; tej, dla której będziemy walczyć do ostatniego tchu, dla której będziemy ginąć…

– Co to za bzdury?!

Pożogar podniósł na mnie wzrok.

– To nie są bzdury, Rey-line – powiedział. – Jesteście ich… nie mam pojęcia, jak to będzie po rusińsku… Eisz-tan. Kiedy skończyliście rok, Łowiec wezwał wszystkie elfy i uczynił was ich Eisz-tanem. Jesteście dla nich boginią i przywódczynią, córką, krwią z krwi. Jeśli każecie im popełnić samobójstwo, zrobią to ze łzami radości w oczach.

– Cholera! Pożogar, i ty też? To czemu ta uszata zaraza tyle czekała z okazaniem mi wierności? Gdzie oni byli przez te wszystkie lata?!

– Szukaliśmy was! – w głosie władcy ku mojemu zdziwieniu słychać było autentyczny i niefałszowany smutek. – Szukaliśmy was wszędzie, ale w końcu uznaliśmy, żeście zginęli. Gdy zaś prawdziwy płomień zjawił się na ziemiach śmiertelników, posłałem oddział na poszukiwania. Ale tam… niczego w was nie dojrzałem, tylko strach i urazę. Moja wina…

Podniósł na mnie oczy pełne łez. Westchnęłam.

* * *

– Pani moja…

– Przestań, Elgorze! Lepiej pokaż mi te kwiaty, któreś obiecał, nie przeciągaj ceremonii!

– Ale…

– Elgor!!!

Niebieskie oczy śmieją się. To przedstawienie powtarza się tradycyjnie podczas każdej wizyty, przez bez mała rok elf zdążył już mnie polubić, ale ten nieznośny ostrouch…

* * *

El… gor…

Zachwiałam się. Ramiona paliły mnie żywym ogniem. Nie, nie wyłączać się… nie wolno!

– Zamknąć… maga… Tylko… nie… zabijać… – zdołałam jeszcze wykrztusić, zanim ostatecznie straciłam przytomność, pogrążając się w otchłani wspomnień z tych szesnastu zagubionych lat.

Miejmy nadzieję, że mnie usłyszeli.

Rozdział III

WSZYSTKO NA SWOIM MIEJSCU

l6 – l8 CZERWCA

Urodziłam się w czasach, gdy feyry jeszcze żyły z ludźmi w zgodzie. No dobrze, „urodziłam się” to nie jest całkiem właściwe określenie. Zostałam stworzona.

Książęta są nieśmiertelni, a tę nieśmiertelność daje nam nasza siła. Rzeczywiście – jak może być śmiertelna dusza jesieni? Zachód słońca? Wiatr? Jesteśmy duchami, jesteśmy żywą magią. Jedna moc, jeden władca feyrów – ni mniej, ni więcej. Chociaż nie, nasza nieśmiertelność nie jest absolutna. Można unicestwić fizyczne ciało, jakie przybieramy w krainach śmiertelnych – ale, jeśli dobrze pójdzie, nasza istota je odtworzy, chociaż za długi (wedle miary śmiertelników) czas. Jednakże – jeśli feyr trafi w prawdziwy ogień, jeśli zostanie rzucony w prawdziwe fale albo porwą go złe wiatry, pochwycą nieprzychylne siły – jego moc zostanie rozproszona i będzie na tym świecie o jedną osobliwość mniej. Tak zginął mój ojciec.

Może lepiej opowiem wszystko po kolei.

Jestem Rey-line, Płomień… nie, Ogiń Jesiennych Ognisk. Przede mną tak się nazywała moja prababcia, matka Łowca. Pamiętała czasy, kiedy padł pierwszy świat i z chaosu zrodziła się nowa rzeczywistość, kiedy pierwszy raz starto Prawo z obelisku Filara Granic i pierwszy raz Książęta stworzyli nowe. Trudno mi wyobrazić sobie ten bezmiar czasów, który ona widziała. Ale nawet na nieśmiertelnych Książąt przychodzi czas, kiedy są zmęczeni, dlatego prababcia odeszła – nasz naród zna taki rytuał. Ona odeszła, ale jej pamięć i siła pozostała – trzeba było szybko dać im nowe wcielenie. Wtedy Lis, syn Łowca, oddał Ogniowi płonącemu w oczekiwaniu na nową panią kilka kropel swojej krwi, garść ziemi, blask złota i barwy opadających liści. Tak przyszłam na świat ja, młoda Rey-line, dysponująca pamięcią i nawykami swojej prababki, władająca jej mocą, ale przecież inna osoba.

Rosłam o wiele szybciej niż zwykłe ludzkie dzieci – już po miesiącu zaczęłam chodzić, mówić i doprowadzać na skraj obłędu wszystkich mieszkańców Złotych Dziedzin. Dziadek nie mógł się mną dość nacieszyć, za to ojciec prawie nie zwracał na mnie uwagi. Zmuszony przebywać przez cały rok w ziemiach nieśmiertelnych, przy mnie, ciągle wyrywał się do śmiertelnych. Dziwak, włóczęga, niespokojny duch, cwaniak, szuler – nadano mu imię Lis i ono mówiło samo za siebie. Łowiec nie pozwolił mu odejść, dopóki nie byłam w stanie panować nad swoim darem, a ojciec – jak by nie patrzeć – był ze mną związany więzami krwi. Myślę, że na swój sposób mnie kochał. To właśnie on nauczył mnie oddzielać własną pamięć od pamięci poprzedniczki, cierpliwie znosił moje nieudolne próby wykorzystywania daru, służył za partnera w ćwiczebnych walkach i kładł spać. Ojciec… Tak, macie rację, kochałam go jak nikogo innego – choć wiedziałam, że nie może się doczekać, kiedy będzie mógł odejść. Znaczył dla mnie więcej niż wszyscy inni i wszystko inne. I nikt i nic na świecie tego nie mogło zmienić.

Kiedy odszedł, nie cierpiałam. Wiedziałam, że gdzieś tam na ziemiach śmiertelnych jest ktoś, dla kogo warto żyć, że gdzieś jest istota, dzięki której mogę pogodzić się z istnieniem tak niedoskonałego świata śmiertelnych. A tutaj – tu był dziadek, też kochany, chociaż nie aż tak bardzo. Dziadek, który mi dał skrzydła. Moja poprzedniczka latać nie chciała albo też nie mogła, ale mnie zawsze ciągnęło w niebo. Wyobrażałam sobie, jak pewnego dnia wylecę z Wrót i ujrzę w dole ziemie śmiertelnych, a potem runę w dół jak kamień, tam, gdzie po ludzkich drogach idzie, śpiewając coś tam pod nosem, rudowłosy chłopak, którego nazywałam Lissi.