Mijał czas. Skończyłam szesnaście lat i przyszedł czas, żeby ruszyć wraz z dziadkiem na ziemie śmiertelnych. Owszem, w zeszłym roku też tam byłam, lecz jako jedna ze świty Łowca, a tym razem dziadek uznał, że jestem gotowa pójść tam jako prawdziwa Księżniczka, Pani Października. Niecierpliwie czekałam na dziesiąty października – dzień, w którym śmiertelnicy wspominają swoich zmarłych, wśród pochmurnej nocy płoną tysiące ognisk, wskazując zabłąkanym duszom drogę do domu. Beze mnie byłaby to po prostu bajka, piękna wprawdzie, ale tylko iluzja, a ja zmieniałam ją w rzeczywistość. Mój płomień wzywał dusze wojowników, magów i bohaterów. Prowadziłam ich za sobą przez ziemie śmiertelnych, ogniste postacie wychodziły z płomieni, prorokowały, walczyły i mściły się. Nie, to nie byłam ja, moja poprzedniczka – ale od czasu jej śmierci stało się to moim obowiązkiem. Przez szesnaście lat nikt nie reagował na wezwania śmiertelnych. Przyszedł czas odrodzić ich wiarę.
Był wieczór dziesiątego października. Latałam po lesie, zmiatając wszystko na swej drodze. Musiało to wyglądać zabawnie. Przedziwna istota z rozwianymi różnobarwnymi włosami, szeroko rozwartymi oczami i skrzydłami jak u wielkiego ptaka, które zamiast piór miały płomyki, miotająca się wśród opadających liści. Wiedziałam, że ojciec mnie zobaczy, gdziekolwiek jest, będzie czekał, będzie dumny. Czułam, jak wzbiera we mnie moc, jak pierwsze języki ognia liżą suche gałęzie tam, w świecie ludzi, już… już…
A potem ujrzałam go jak na jawie – mojego ojca, który nie zgiął karku przed sądem Akademii, wstępującego na obłożony drwami stos. Patrzył w oczy magom, którzy pozazdrościli mu mocy, i śmiał się z nich, bo ogień nic mu nie mógł zrobić – Księciu feyrów. Nie mógł… Nie mógłby. Gdyby. Gdybym ja tego dnia nie używała mocy. Tego dnia płomień był prawdziwy. Tego dnia…
Nic nie mogłam zrobić. Tylko krzyczeć, płakać i próbować zdążyć. Miałam moc, czyniłam swoje prawo. Mknęłam nad miastami i wioskami, przez ludzkie ziemie, i wiedziałam już, że nie zdążę.
– Tata! Tata! Lissi!
Pięć minut – to dla mnie było mnóstwo czasu, w dzień mojej mocy. W pięć minut przeleciałam nad połową Rusi – tylko po to, żeby się spóźnić, i zobaczyć, jak wśród złej pożogi znika ruda czupryna.
– Lissi!
Spadłam w dół jak kamień, siejąc panikę wśród ludzi, którzy uciekali od płonącego stosu co sił w nogach. Czarodzieje byli odważniejsi. Trafili mnie tuzinem zaklęć bojowych, ale nie musiałam ich nawet odbijać – ten sam płomień, który pożarł mojego ojca, nie pozwolił śmiertelnym zaszkodzić mnie. Stałam w środku tego ognistego kręgu i płakałam bezgłośnie, rozłożywszy ręce i skrzydła, próbując poczuć Lisa, nie dać mu ostatecznie odejść. A czarodzieje ciągle próbowali zniszczyć dziwne zjawisko, które pojawiło się wśród nich nie wiadomo skąd.
Wciągnęłam w siebie żar do ostatniej kropli i potoczyłam wzrokiem po otaczających mnie magach.
– Ktoś ty, dziecię? – spytał wreszcie jeden z nich. – Tyś jego córką?
Nie odpowiedziałam.
– Nie smuć się, bo to zły człowiek był – ciągnął ten sam mag. – Będziemy mieć o tobie staranie, w Akademii cię uczyć każemy, taka moc w takich czasach siła może uczynić…
Uśmiechnęłam się. Siwowłosy czarodziej pobladł. Widocznie dopiero teraz dotarło do niego, że szesnastoletnia dziewczyna nie może zaprezentować takiego uśmiechu, jeśli jest człowiekiem. Zresztą pazurów ludzie też nie miewają. Usprawiedliwia ich tylko to, że na ziemiach śmiertelnych wyższe feyry widywano rzadko, więc znali je tylko ze słyszenia.
– A kto wam powiedział, że Lissi był człowiekiem?
Dałam magom chwilę czasu na oswojenie się z moimi słowami i, zgiąwszy skrzydło, zagarnęłam na nie garść płomieni. Złociste języki zatańczyły na delikatnej dłoni.
– Li-ko, syn Jesiennego Łowca dzięki wam, człowieczki, odszedł do świata chaosu. To wyście go unicestwili, zabiliście mego ojca. Kimże wy jesteście, byście się ważyli sądzić Księcia feyrów, który widział, jak świat powstawał, i mógł ujrzeć, jak świat ginie? Co was przywiodło do takiego zuchwalstwa?
Płomień spływał po moich rękach, po twarzy, kapał na niedopalone czarne polana. Zamknęłam oczy. Jego nie ma i nie będzie…
Ogniste ścieżki rozbiegły się we wszystkie strony. Ludzie krzyczeli, magowie próbowali czarować, ale woda nie była w stanie zagasić prawdziwego jesiennego płomienia.
Czynię swoje prawo. Moje prawo – to zemsta.
– W imię moje otwieram ci drogę…
Ogień otoczył pierścieniem wołogrodzki rynek. Mogłam na tym poprzestać, mogłam odlecieć i zostawić śmiertelników w ognistej pułapce, żeby spłonęli żywcem, jak mój ojciec. Mogłam. Ale chciałam widzieć ich twarze, słyszeć, jak krzyczą, czuć ich strach.
– Przybądźcie, moi wojownicy, przybądźcie a obrońcie tę, która wiedzie was drogą chwały!
Wstawali z ognistych potoków i prostowali plecy. Stal i płomień, życie i śmierć.
Wezwałam dusze wielkich wojowników i posłałam ich, by zabijali. Nie czyniłam swojego prawa, popełniłam grzech, ale to już nie miało żadnego znaczenia. Mój ojciec nie żył. Po co mi ten świat, skoro jego na nim nie ma?! Niech go chaos pochłonie!!!
Śmiejąc się dziko, patrzyłam, jak moja ognista armia masakruje ogłupiały tłum. Stado. Zawsze tylko stado. Nawet zawsze dumni magowie błagali o litość tych, którzy nie znali tego słowa. On ich, śmiertelnych, kochał, a oni go zabili. Tata… Kiedy ostatni czarodziej padł, uśmiechnęłam się. Tyle ze mnie zostało: krew i płomień. W miejscu tego, co feyry nazywają duszą – pustka.
– Zapłacili za to!
Zacisnęłam pięści i powtarzałam te słowa jak zaklęcie.
– Zapłacili za to, co zrobili z Lissim! Czyniłam swoje prawo!
Gdzieś daleko, w ziemiach nieśmiertelnych mój dziadek zamknął oczy. Otaczające go psy jak na komendę zadarły łby i zawyły. Żałobna pieśń niosła się przez ludzkie ziemie i nie było śmiertelnego, który by jej nie usłyszał.
Padłam na kolana i wyciągnęłam przed siebie ręce. Patrzyłam, jak po moich dłoniach spływa ogień, niczym krew. W złotym lesie krzyczał Łowiec, wyły psy, ale to wszystko już nie miało znaczenia. Skrzydła topniały, płomienie spływały mi po plecach strumieniami, złote iskry sypały się na czarne drewno. Nie chcę mocy, która zabiła mojego ojca. Nie chcę pamiętać o tym, kto już nie wróci. Kochał śmiertelnych, więc nie zacznę się mścić na pozostałych, ale i za Wrota nie wrócę. Dwoje Książąt stracił dziś Jesienny Ród. Dwoje.
Moje ciało zmieniało się. Ostatni czar zaczął działać. Stałam się człowiekiem i zapomniałam o wszystkim.
Płomień jesiennych ognisk zgasł. Wtedy myślałam, że na zawsze.
Otworzyłam oczy i próbowałam zorientować się, gdzie jestem i dlaczego tak potwornie bolą mnie ramiona. Wspomnienia walki pchały się natrętnie. Nie wytrzymałam, jęknęłam. No cóż. Chciałam przypomnieć sobie zagubione lata życia? Udało się?
Tak to zwykle bywa. Jak człowiek dostanie to, czego chciał, odkrywa, że znacznie lepiej byłoby mu bez tego. Nic mnie tak nie zajmowało, jak pytanie, kim jestem teraz? Moja moc wróciła, odnalazła swoją panią. Wróciła mi pamięć i zarazem ból. I co dalej? Jak mam żyć? Po co? Żeby powstrzymać wojnę? Najgorsze było to, że teraz wcale nie chciałam jej powstrzymywać i naprawdę nienawidziłam ludzi.