Skończyłam i efektownie znikłam w płomieniach. Czas ruszać w drogę. Cisnęło się na usta słowo „ostatnią”…
Przygotowania potraktowałam poważnie. Odzież znowu dostałam od Elgora, ale tym razem nie wnosiłam zastrzeżeń. Był to standardowy strój wojownika – buty do pół łydki, spodnie z miękkiego, ale mocnego materiału, takaż kamizela i spodnia koszula. U pasa moja ukochana Szpileczka, w rękawach rzemienne pętle z nożami – jeden ruch i mam broń w ręku, do tego dwa cienkie sztylety za cholewami. Na plecach łuk, na szyi amulet, który miał przynosić powodzenie – dostałam go kiedyś od wujka i przez te wszystkie lata strzegłam jak źrenicy oka, gdyż stanowił jedyną pamiątkę mojej ludzkiej przeszłości. Włosy zaplotłam w warkocz, kolejny raz skląwszy niezdarnego fryzjera, który mi zniszczył grzywkę.
Ostatni raz spojrzawszy na pokój, który przez te dni już zdążyłam polubić, przeszłam na tylne podwórze do stajni. Pozostali już się tam zebrali, ktoś nawet pomyślał o tym, by osiodłać i wyprowadzić konie dla mnie i Kesa. Jednorożca osiodłał ostatecznie zwierzołak – mag wolał jechać na swoim koniu. No i dobrze, za późno sobie przypomniałam, że konie nie lubią zmieniać jeźdźców, a Akir nie mógł nam towarzyszyć w swojej zwierzęcej postaci – jeszcze nikomu nie udało się oswoić wielkich kotów, więc w towarzystwie „zwyczajnych najemników” wyglądałby co najmniej dziwnie.
Wszystkie te problemy radykalnie rozwiązałaby teleportacja do Wołogrodu, ale wśród elfów nie było magów na odpowiednim poziomie. Poprzednio oddział pościgowy wysłali przy pomocy amuletu, który kompletnie się rozładował, przerzucając taką masę na dużą odległość. Czekanie przez miesiąc, aż znowu będzie go można uruchomić, nie uśmiechało nam się zupełnie – przez ten czas już dotrzemy do Akademii.
Koń Elmira wywołał u mnie westchnienie zazdrości. Elfy hodowały najlepsze konie – nawet ta klacz, według ich standardów taka sobie, prawie dorównywała mojemu Pegazowi.
Koń prychnął z urazą, widocznie odczytał moje myśli z twarzy. Przecież powiedziałam „prawie”!
– Ruszamy?
Obrzuciłam wzrokiem naszą ekipę. Zaświtało mi w pamięci, że w poprzednim świecie każdy autor fantasy uważał za swój zawodowy obowiązek napisać coś o ekipie ratującej świat. No cóż, wygląda na to, że nie jesteśmy oryginalni, banał zupełny…
No i do licha z nim!
Odpowiedziały mi pomruki aprobaty. Mag podfrunął na siodło jako ostatni. Właśnie podfrunął, nie wskoczył. Zazdrość to brzydkie uczucie! Ja też mogę latać. Po prostu nie mam ochoty…
Mhm, a elfy nie umieją strzelać…
Podjechałam Pegazem do Kesowego Deresza.
– Za trzy godziny wyjdziemy na Północne Ziemie. Dasz radę nas osłonić przed magicznym wykrywaniem?
Muszę oddać mu sprawiedliwość: nie odpowiedział od razu. Zastanowił się. Nadmierna pewność siebie, która zawsze mnie w nim denerwowała, z wiekiem osłabła. Czy aby nie sprawiły tego lata bezskutecznego polowania na mnie? Może wreszcie zrozumiał, że każda kosa kiedyś trafi na kamień?
– Mogę spróbować, ale jeśli będzie szukał ktoś wyższy rangą ode mnie, to moje zaklęcie nie wytrzyma. Może lepiej ty spróbuj?
– Nie moja moc. – Pokręciłam głową. – Jestem panią ognia, inne działy sztuki magicznej są dla mnie niedostępne, tak że wsparcie magiczne to twoja działka. Jak tylko przekroczymy granicę, stawiaj barierę.
Widać było, że Kes dobrze to sobie zapamięta. A już miałam nadzieję, że choć tymczasowo pogodził się z tym, że współpracujemy, i przestanie knuć za moimi plecami. Do Wołogrodu może i tak, prawdopodobnie nawet do Akademii i do uwolnienia Łowca, ale potem wszystko, czego się dowie w czasie podróży, może zostać – i na pewno zostanie – wykorzystane przeciwko mnie. Żadnego wyzwania nie będzie, on już wie, że w uczciwej walce nie da mi rady. Powinnam oczekiwać ciosu w plecy.
Nigdy nie odsłaniam pleców, głupku. Jeśli to w końcu do ciebie dotrze, to – w miarę możności – wyjdziesz cało. Będziesz żył, dopóki nie znajdę sobie innej protezy światopoglądu i sensu istnienia tego świata.
Północne Ziemie były jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na Rusi – oczywiście nie licząc Burzliwej Puszczy. Nie docierały tu oddziały feyrów, nie bytowały starsze rasy, ale za to umrzyki pieniły się i mnożyły w tych lasach jak króliki na polach wyjątkowo dorodnej kapusty. I to nie jakieś tam banalne upiory czy zombie. Ta zaraza poczęła się jeszcze w przeszłym świecie, tutaj starsi nie dali jej się pojawić, ale przez zmurszałe w ciągu wieków granice świata pchały się z Chaosu koszmary, jakich nekromanci przeszłego świata nie widzieli w najgorszych snach. I tak ich nazywano w wiecznych ziemiach: koszmary, sny Chaosu. Te monstra były wrogami wszelkiego porządku, wszelkiego życia. Książęta i starsi, którzy uciekli w Chaos, przeobrazili się w istoty anormalne, wynaturzone – to była prawdziwa zaraza. Szczęście w nieszczęściu, że nie mogli oddalać się za bardzo od Granicy, inaczej dawno by pochłonęli nie tylko Ruś, ale także wieczne ziemie. Trzeba powiedzieć, że feyry są naturalnymi wrogami Chaosu – pochodzimy z niego, ale z nim walczymy. Taka jest polityka wyższych sfer, fetysz przeszłego świata, odwieczny problem „ojców i dzieci”.
Że co? Ze po jaką zarazę pchaliśmy się właśnie przez te tereny? Już mniejsza nawet o taki drobiazg, że to była najkrótsza droga do Wołogrodu. Powrót na wołogrodzki gościniec był nie tylko stratą czasu, lecz także proszeniem się o walkę z łapaczami, a na to nie mogliśmy sobie w żadnym razie pozwolić. Magowie nie powinni wiedzieć, że na ziemiach śmiertelnych pojawiły się dwa rozumne feyry, w tym Księżniczka. Obawiałam się, że w przeciwnym razie przeniosą więźnia i Róg nie wiadomo gdzie, a za nami pójdzie prawdziwa obława.
Posuwaliśmy się naprzód, aż ściemniło się na tyle, że nawet ja ze swoim nocnym wzrokiem definitywnie przestałam widzieć drogę. Akurat wtedy dotarliśmy do ruin jakiegoś starego zamku. Oszacowawszy przebytą odległość, uznałam, że jesteśmy dostatecznie daleko od Granicy, by nie przejmować się nocnymi gośćmi. Jeśli nawet ktoś się zainteresuje ogniskiem, to nie cały tłum.
Z dwoma czy trzema koszmarami dam sobie radę nawet w pojedynkę.
Rozsiodławszy konie i napoiwszy je ze źródła, które Kito znalazł wśród skał, rozłożyliśmy się na nocleg. Całe szczęście, że w ciemności większość z nas widziała jak w dzień, zresztą Kes wyczarował nam nad głowami trochę światła. Pojawił się problem ogniska, bo nie widać było w pobliżu żadnego drewna. Wszyscy patrzyli na mnie z nadzieją. No proszę, nieszczęsne biedactwo znowu okazało się wszechmocne!
– Co ja jestem, kuchnia polowa? – Rozłożyłam ręce. – Ja was bardzo przepraszam, ale moja moc nadaje się do jednego: do zabijania i niszczenia. Innych czarów nie mam w obowiązkach.
Kes splunął. Elf zachichotał zgryźliwie. Akir wzruszył ramionami – jemu to akurat odpowiadało, odmieńce nie lubią ognia.
Ostatecznie zjedliśmy suchy prowiant. Tym lepiej. Więcej czasu zostało na sen.
– Wystawiamy warty?
Jednorożec, który już się rozgościł obok koni, podniósł bardzo ważny problem. Zasadniczo ja wyczuwam niebezpieczeństwo nawet przez sen, a poza tym na razie nie chciało mi się spać.