– Kes, a dlaczego ty nie masz dziewczyny?
– A wiesz, czekam, aż ty dorośniesz, mała!
– Nieprawda, nie jestem mała!
– No co ty nie powiesz!
Zawahałam się. Przeszłość, która kazała mi pomóc magowi, była przeszłością człowieka. Opartą na kłamstwie. A może by tak się tego pozbyć? Jednym ciosem zniszczyć ostatnie ogniwo, które mnie łączyło z ludźmi?
– Po co mnie szukałeś, człowieku? – wyrwało mi się.
– Zdechniesz, pokrako – charknął mag, plując przy okazji krwią. – Jak nie ja, to kto inny cię zabije!
Skinęłam głową. Wszyscy jesteśmy poniekąd śmiertelni – nawet feyry wyższe, choć zdaje im się, że jest inaczej – i ja też się nie łudziłam, że będzie mi dane w ciszy i spokoju żyć na wieczność, jaką mi los ześle. Ale… jak już ginąć, to przynajmniej nie z rąk jakiegoś przypadkowego przybłędy.
– Podobasz mi się, łowco. Głupi jesteś, ale ciekawie się przed tobą ucieka.
Pogłaskałam psa. Oceniwszy, że mag nie stanowi zagrożenia, odesłałam feyry pod ganek, gdzie zostawiłam rzeczy. Ludzie po wioskach zeszli na psy, ani się nie obejrzysz, jak cię rozbiorą do gaci, nie przejmując się takim drobiazgiem, że jesteś nie z tego świata.
– Ja tych psów nie wysyłałam i nie mam zamiaru tak szybko kończyć naszej zabawy. Pozwolę ci przeżyć, nawet cię podleczę. A w zamian za to obiecaj, że kiedyś mnie dopadniesz i wtedy się zmierzymy. Obiecaj, że przyjdziesz sam i będziemy walczyć uczciwie, bez żadnych magicznych kręgów, sieci i ogarów.
Patrzył na mnie wytrzeszczonymi oczami, w których nienawiść i przerażenie mieszały się ze zdumieniem. Chyba pierwszy raz w życiu spotkał feyra poszkodowanego na umyśle. Ciekawe, czy takie specyficzne poczucie humoru odziedziczyłam po przodkach czy podłapałam od ludzi.
– To jak, zgoda? – zapytałam niecierpliwie. – Decyduj się szybciej, bo jak poczekasz jeszcze z pięć minut, to wszyscy uzdrowiciele Akademii razem wzięci nie wyleczą ci rąk.
Wahał się. Ba, kto by się nie wahał na jego miejscu? Feyry nie znały litości. Nawet oswojone feyry – ogary trzymano pod czarem zniewalającym i tylko dzięki temu można było posługiwać się nimi bez obawy pożarcia już w pierwszej minucie. A tu, proszę, potwór znany z okrucieństwa zachowuje się jak rozumna istota. Nie mówiłam, że jestem jedyna i niepowtarzalna?! Prawdopodobnie jedyny feyr obdarzony rozumem po tej stronie Wrót. Dlatego też tyle czasu nie mogą mnie złapać. Do tej chwili łapacze nawet nie podejrzewali, że mogę się kryć pod postacią człowieka.
– No to jak, zgoda?
– Zgoda.
Kiwnęłam głową z zadowoleniem. W sumie nie spodziewałam się innej odpowiedzi, ale nerwowe ssanie w żołądku ustąpiło.
– Czekaj tutaj, nigdzie nie łaź – wykrztusiłam i podeszłam do swego bagażu, próbując się nie spieszyć. Nie powinien wiedzieć, że wrednemu feyrowi zależy na jego śmierci o wiele mniej niż jest skłonny się przyznać.
Dziwny widok stanowiliśmy. Szczupła, wręcz chuda dziewczyna zgięta we dwoje i taszcząca na plecach mężczyznę dwa razy większego niż ona sama. Za tą zdumiewającą parą biegł widmowy pies otoczony jadowicie zieloną poświatą, z kurtką i torbą w pysku. Między łapami psa dyndał miecz w pochwie.
Kesowi wlokły się nogi po ziemi, cicho postękiwał w malignie. Na tę okazję schowałam kolce grzbietowe, chociaż kiedyś, dawno temu, po długich rozmyślaniach doszłam do wniosku, że mogą się przydać do transportu różnych rzeczy na plecach – na przykład rannych i trupów – jak jeżowi. W tym przypadku, choć pokusa była spora, przyszło zrezygnować z możliwości nadziania sobie zdobyczy na igły. Mało, że przez tego idiotę podarłam sobie nową koszulę, mało, że nie odebrałam wypłaty, nagrabiłam sobie u kniaziów, oswajając psiaka, to jeszcze plecy będą mnie bolały pewnie z tydzień!
Nie ma tak dobrze, kolego, zapłacisz za wszystko. Jak mnie dogonisz – zapłacisz, i to z odsetkami!
Aha. A potem pokwitujesz. Stalą na szyi.
Spotkanie z porządnymi ludźmi odbyło się w spokojnej i przyjacielskiej atmosferze. Skierowałam kroki do tej samej tawerny, ale tym razem rzuciłam okiem na szyld. Nazywała się „Ostatnia Przystań”. No, bardzo stosowna nazwa… Życiowa taka, jak na zamówienie.
Otworzywszy drzwi celnym kopniakiem, obrzuciłam wzrokiem towarzystwo w izbie, które dotąd zachodziło pewnie w głowę, gdzie ja właściwie poszłam – wykończyć tego łapacza czy wiać, gdzie oczy poniosą…? Zrobiło się cicho, ale nie na długo. Zobaczywszy, co niosę, połowa obecnych zareagowała stłumionymi przekleństwami, a połowa uśmiechami zadowolenia. Monety powędrowały z rąk do rąk…
Pokręciłam głową ze zdziwieniem. A gdzie krzyki? Gdzie panika? Odbiło im? – jakże to, nie zwracać uwagi na feyra, niechby i takiego sympatycznego i niegroźnego?! Powinni rozbiec się i pochować w domach, a ci chyba całą wieś zwołali do karczmy, w każdym razie było ze dwa razy więcej gości niż pół godziny temu.
Stanowczo, świat zwariował!
Pies zawarczał. Wcale mu się nie podobało, że pani zaciągnęła go ze sobą w miejsce, gdzie jest tylu ludzi. Syknęłam na niego, uspokoił się. Wypatrzywszy wolny stół, skierowałam się ku niemu i zwaliłam na blat ciało maga. Cofnąwszy się o krok, krytycznie przyjrzałam się swojemu dziełu. Po krótkim namyśle ściągnęłam z Kesa płaszcz, odkrywając spraną koszulę, która kiedyś była czarna, cienkie płócienne spodnie i skórzane buty do pół uda. W takich ciuchach chodzi się dobrze i po lesie, i po bagnach, a w walce nie krępują ruchów. Na piersiach krzyżowały mu się skórzane pendenty. Zza kołnierza wypadł woreczek z jakąś trawą, od zapachu której poczułam nieprzyjemne wiercenie w nosie. Zrobiłam się zła, szybkim ruchem złapałam to świństwo i rzuciłam gdzieś w kąt.
– Rey, może soli? – usłyszałam nagle kpiący głos Wittora. – Czy ty go tak na surowo, bez przypraw?
Zakrztusiłam się. Może jeszcze wyjmie książkę kucharską?
– Posłuchaj, istoto ludzka, jeśli w tej chwili się nie zamkniesz, to zamiast tego półtrupka wezmę na przystawkę pierwszego z brzegu!
Doprawdy, ile może czasem zmienić brak kłów! Starczy, że masz ludzkie zęby, i już nikt cię nie traktuje poważnie! Dziwne to, ale nawet niedawni przegrani nie spieszyli się do wyjścia. Patrzyli na mnie ostrożnie, z zainteresowaniem, ale bez strachu.
Neka wstał z miejsca i podszedł do prowizorycznego stołu operacyjnego.
– Pomóc ci?
Przyjrzał się uważnie rannemu. Gwizdnął przez zęby.
– Nieźle mu pieski dogodziły. Jak się nie pospieszymy, straci ręce. Chyba że…
Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. Pazury już schowałam, czułki skryły się pod rozpuszczonymi włosami i tylko lekko świecące oczy i rozerwana koszula wskazywały, że nie jestem takim wcieleniem niewinności, za jakie chciałabym uchodzić.
– Chyba że co?
– Ciągle nie rozumiem, po diabła go tu przyniosłaś? Od początku nie wierzyłem, że nas tu zostawiasz psom na pożarcie, od razu wiedziałem, gdzie poleciałaś, tylko po diabła ratowałaś łowcę? Przecież on przyszedł cię wykończyć!
Uśmiechnęłam się. Nie lubią łapaczy, nie lubią… Gdybym teraz wyszła, nikt z tych bogobojnych włościan nie pofatygowałby się, żeby Kesowi pomóc.
– Tak trzeba, Neka. Masz jeszcze trochę tej maści na zakażenia?
Skinął głową. Nie zadając zbędnych pytań, podszedł do sterty toreb zwalonych w kącie. Pogrzebał w swojej przez chwilę, wrócił z naczyniem pachnącym kwiatami i podał mi potrzebną maść.
– Może weźmie go na górę? – spytał cicho karczmarz, kryjący się w tłumie gości. – Mamy wolne pokoje, będzie wygodniej jak tutaj.