Выбрать главу

– Jak tam? – Szarpnęłam go mocno, trzymając za ramiona. Mag drgnął i poinformował mnie przez zęby, co myśli o miejscowych chłopach i moich samarytańskich odruchach.

– Bluzgasz – podsumowałam z zadowoleniem. – Znaczy, będziesz żył.

– Wariatka! O mało co ich wszystkich nie pozabijałaś!

Patrzył na mnie wściekły, nic nie rozumiejąc.

– Musiałaś kombinować, czekać, gapić się? Po cholerę ci było czekać, aż podpalą stos? Tylko mi tu nie wciskaj, że byście nie dali rady!

– Dalibyśmy – zgodziłam się. – Ale byłaby przy tym kupa trupów. A tak to wystarczyło ich przestraszyć.

– Ale…

– Idą nasi. Potem pogadamy.

Pomogłam magowi wstać. Akir i Elmir wsadzili go na Deresza.

– Zostańcie tu jeszcze godzinę, potem odejdźcie. Ogniści wojownicy skinęli głowami. Chłopi patrzyli na to oniemiali ze strachu. Wnukom będą o nas opowiadać.

Jechałam pierwsza, w płaszczu Kesa. Mag jechał między Akirem i Elmirem, którzy pilnowali, żeby nie spadł z konia. Jego prawa ręka wisiała bezwładnie. Nieprędko będzie mógł się nią posługiwać.

– Słuchajcie, co ona taka cięta na ludzi? Dlaczego chciała wyrżnąć tych chłopów?

Akir wymamrotał pod nosem coś, co brzmiało jak: „I bardzo dobrze”.

– Jak by ci to powiedzieć – westchnął Elmir – jej ojca spalili. Chciał pomóc we wsi, w której panowała nieznana zaraza, i nie wyszło. Rada Akademii oskarżyła go o czarną magię i zabójstwa, i spaliła. A ona nie zdołała go uratować…

Nie słuchałam elfa dłużej. Dałam Pegazowi ostrogę. Nie słuchałam ścigających mnie okrzyków, koń niósł mnie coraz szybciej i szybciej…

Nie zdołała go uratować…

Nagle coś mnie tknęło. Nie zdołałam uratować Lissiego, ale dziś zdążyłam. Kes żyje. Odkupiłam swoją winę.

Jakoś lżej mi się od tego zrobiło.

Rozdział VII

GWIEZDNA DAMA

8-9 LIPCA

Nigdy przedtem nie byłam w Pschowie, drugim co do wielkości mieście Rusi. A zawsze o tym marzyłam. Jeśli Wołogród uważano za stolicę świata magów, był siedzibą rady magów, to Pschów był stolicą kulturalną. To miasto upodobali sobie malarze, muzykanci i bajarze – i ci znani aż po krańce świata śmiertelników, i zapoznani geniusze. Szkoda tylko, że mi to przyszło w takim nieodpowiednim momencie. Gdybym mogła, zostałabym tu z tydzień, chodziła do teatru, na wystawy…

Ech, marzenia… Na razie musiały pozostać marzeniami. Nie miałam kiedy ich realizować.

A i tak musieliśmy tu zostać jeden dzień. Kito nie zdołał wyleczyć magowi ręki, a ja jakoś nie miałam chęci znowu dzielić się krwią i magią, musieliśmy więc znaleźć normalnego lekarza i zaprowadzić do niego naszego rannego. Droga, która przy dobrych układach zajęłaby nam najwyżej godzinę, zamieniła się w niemal trzygodzinną podróż ubarwianą tłumionymi wymysłami maga, warczeniem Pożogara „żadnego pożytku z tego człowieka, tylko ciągle jakieś kwiatki”, zgryźliwymi uwagami Elmira, szeptanymi rozmowami Akira z Anni i moim ponurym milczeniem. Takie to są układy w tej ekipie. Kochamy się jak cholera, to widać, słychać i czuć.

Tak dotarliśmy do karczmy o dumnej nazwie „Wiedźmodrom”. Nie do końca rozumiałam, co by to słowo miało znaczyć, ale obiekt mi się podobał.

Zainstalowałam się w jednej izbie z Anni i oczywiście Pożogarem. Kesa lekarz zatrzymał u siebie, twierdząc, że chory musi mieć spokój. Nas ten szczeniak w białym kitlu o nieokreślonym rozmiarze, zapapranym jakimiś mazidłami, wyrzucił za drzwi i kazał przyjść rano. Miejmy nadzieję, że jest wart tych pieniędzy, które kazał sobie zapłacić. Elgor oczywiście dał mi sakiewkę, Kes też miał trochę złota w kieszeni, ale z każdym dniem pieniędzy ubywało. Nie miałam ochoty zostać bez gotówki, kiedy będzie na gwałt potrzebna. Już i tak…

– Co robimy? – spytała Anni, patrząc na graty porozrzucane po pokoju. Szukałam czegoś, co mogłabym na siebie włożyć zamiast sukni. Wciąż jeszcze miałam na sobie ognisty ubiór, i tak dobrze, że w Pschowie nikt się niczemu nie dziwi, nawet strażnicy mnie nie zatrzymali, tylko spytali, czy malarka, czy bard. Wolne miasto. Zdecydowanie, podobało mi się tu. – Już przestań! Idź jak stoisz, nikt nie zwróci uwagi, wezmą cię za aktorkę czy innego barda.

Westchnęłam ciężko i usiadłam na niskim łóżku.

– Właśnie tego się boję. Jak wezmą mnie za aktorkę, to pół biedy, gorzej, jak mnie jakiś smętny włościanin weźmie za, jak by to powiedzieć… jawnogrzesznicę. Jakakolwiek awantura nam potrzebna jak deszcz na sianokosy, a ja nerwowa jestem.

– No co ty, nie masz ciuchów na zmianę? Jak to…?

– Elfie tkaniny są mocniejsze od kolczugi, nie gniotą się i nie brudzą. Stwierdziłam, że nie ma sensu zabierać ze sobą niczego poza koszulą na zmianę…

– Czyli koszulę masz?

– Mam.

– To weź moje drugie spodnie i idziemy. Wiem, wiem, będą przyduże…

„Przyduże”… Mało powiedziane. Anni nie była szczupła nawet według ludzkich standardów, za to ja byłam drobna nawet jak na feyrkę. Razem wziąwszy, w spodnie dziewczyny można było spokojnie wsadzić dwie takie jak ja i też by im nie było ciasno. W zestawieniu z faktem, że spodnie były też za długie, możecie sobie wyobrazić, jak na mnie ta pożyczona odzież leżała.

Tak. Właśnie tak. Zgadliście.

Anni przyjrzała mi się krytycznie.

– Olać, pod koszulą i tak nie widać – zdecydowała i kiwnęła głową z zadowoleniem. – No dobra, mogłoby być lepiej, ale do sklepu tak dojdziesz.

Doszłam, co miałam nie dojść? Co prawda ludzie się za mną oglądali, w szczególności strażnicy obrzucali mnie podejrzliwymi spojrzeniami, ale jakoś do „Elmody” dotarłam. Karczmarz twierdził, że to najlepszy sklep.

Elfy oczywiście nie wystawiały nosa ze swych lasów, ale nie wstrzymały dostaw tkanin. Wcale mnie to nie dziwiło. Złoto to złoto, nawet w Wiecznych Dąbrowach. Odzież szyli ludzie już tu na miejscu, ale z ambicjami na elfie fasony.

Nie chcieli mnie wpuścić do środka, ale w końcu wpuścili… jak im powiedziałam w prawdziwym, co o nich myślę. Przed kimś, kto włada tym językiem, wszystkie drzwi stoją otworem.

– Czego… czego pani sobie życzy?

Tłuściutki subiekt odziany w jakąś dziwaczną turkusową szatę ozdobioną cekinami i piórkami ukłonił się przede mną jak przed elfką, ale jego ton, zwłaszcza to, jak powiedział pani, nie podobał mi się.

– Pani życzy sobie ubrać się. – Złapałam kurdupla, który już chciał odejść w stronę lady, za połę, odruchowo zauważając, że kamizelka nie trzeszczy. Dobra robota. – Z tym, że nie potrzebuję sukienek, kapeluszy, fintifluszy i innych szmat nieprzydatnych za bramą miasta. Potrzebuję: stroju podróżnego, niebrudzącego się, preferowany brąz lub bordo, dwie koszule, kolor obojętny, byle nie jaskrawy, płaszcza długiego pod kolor stroju…

Sprzedawca kiwał głową jak ceramiczny aniołek. W miarę mojej przemowy oczy robiły mu się coraz większe, a pogarda ustępowała miejsca szacunkowi. Zamówienie zaczynało opiewać na całkiem konkretną sumę. Tak, wiem, ktoś dopiero co mówił coś o oszczędzaniu, ale przecież nie na sobie! Oszczędzać na sobie – to największy grzech, jaki może popełnić Księżniczka. Dosłownie odkąd pamiętam, słyszałam na każdym kroku, że mam wyglądać jak Księżniczka, a nie jak obszarpaniec z ludzkiej ulicy. Oczywiście nigdy nie interesowałam się specjalnie modą, ale jeśli już kupowałam jakieś ubranie, to w pierwszorzędnym gatunku.

– …rozumiemy się? – Dla podkreślenia wagi swoich słów kopnęłam go lekko, żeby pobudzić proces myślowy. Pokiwał głową z wściekłą miną. – Aha, i jeszcze para butów, wysokich, sznurowanych! – rzuciłam za nim.