Выбрать главу

— O mój Boże, mój wielki, dobry Boże!

Ruszył ku drzwiom mrucząc cicho. Potem zatrzymał się przed Higginsem.

— Ilu Diabłów ma do swoich usług Lucyper, arcyksiążę piekieł? — zapytał wycelowując w pierś służącego palec wyprostowany jak lufa pistoletu.

— Obawiam się, że nie wiem, proszę pana — powiedział poważnie Higgins.

— Siedem milionów czterysta pięć tysięcy dziewięćset dwudziestu sześciu! — zawołał Alex. — Tak podaje wielebny John Wier. Do tego trzeba doliczyć siedemdziesięciu dwóch książąt i samego szefa. Razem to będzie ilu?… Siedem milionów czterysta pięć tysięcy i dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu! Zgadza się?

— Tak, proszę pana. Suma jest ścisła.

— Na szczęście ja będę miał do czynienia tylko z jednym. Ale za to z takim, który nawet adwokata potrafi przerazić.

— Pozwolę sobie zauważyć, że to chyba będzie właśnie ten szef, o którym pan wspomniał.

— Zapewne, zapewne. Wyjeżdżam dzisiaj, Higgins. Wrócę za parę dni, w każdym razie osiemnastego rano będę w domu… najpóźniej.

— Tak jest, proszę pana. Dom i tak będzie czekał, proszę pana. A jeżeli ktoś będzie pytał o pana, co mam powiedzieć? Czy podać jakiś adres?

— Tak, proszę powiedzieć, że pojechałem do Diabła.

I pogwizdując cicho, Joe Alex ruszył w kierunku jadalni.

IV. POCZĄTEK DROGI DO PIEKIEŁ

Po zjedzeniu lunchu znowu powrócił do biblioteki, lecz nie pisał już więcej ani nie czytał. Przez długą chwilę siedział nieruchomo z głową opartą o poręcz fotela, patrząc w okno niewidzącymi oczyma. Potem przymknął powieki i powiedział półgłosem: — No tak, ale wtedy nikt by nie przekręcił tego obrazu… Nie ma tam dzieci ani wyrostków, a dorosły człowiek nie może tego zrobić, po prostu nie może. Więc na pewno została zamordowana? Nie, niekoniecznie. Może istnieć ciekawy łańcuch zbiegów okoliczności. Trochę to nieprawdopodobne, ale może… Wtedy oczywiście nic nikomu nie grozi, a ja stracę masę czasu i wyjadę do Grecji nie skończywszy książki albo będę kończył książkę i nie wyjadę do Grecji. Oczywiście stanie się to pierwsze. Ale po co rozważam, jeżeli już przyrzekłem? A przyrzekłem, bo jestem przekonany, że to nieczysta historia… Jestem tego nawet pewien, chociaż nie będę umiał powiedzieć Parkerowi, dlaczego jestem pewien. A Parker na pewno zapyta mnie, dlaczego jestem pewien… Och, mniejsza o to…

Otworzył oczy, wstał i powoli przeszedł się po bibliotece, uderzając palcem w grzbiety książek.

— Ale jeżeli jest inaczej… — mruknął — to może to być wielkie przedstawienie. Diabeł i jego audytorium. Sami swoi. Witaj, wieku szesnasty. Ale dlaczego ja? Bo on musi uderzyć, jeżeli jest tak, jak myślę. A przecież chyba jest tak, jak myślę…

Wyszedł do hallu i ujął słuchawkę aparatu. Potem, nie patrząc na tarczę, nakręcił numer.

— Tak… z superintendentem Parkerem… Dziękuję. Czy to ty, Ben?… Tak, ja. Nie, nic. Chciałbym się z tobą zobaczyć… Tak, zaraz. U ciebie w biurze. Tak, bardzo mi jest potrzebny Scotland Yard. To też się może w życiu zdarzyć, prawda?… Co?… Och, nie. Będę u ciebie za piętnaście minut.

Zadzwonił na Higginsa, powiedział, co chce widzieć w swojej podręcznej walizeczce, i kazał przygotować sobie drugą walizeczkę, pustą. Potem wyszedł.

Samochód stał w cieniu, który rzucało drzewo rosnące na chodniku naprzeciw domu.

Mimo to wewnątrz było gorąco. Joe wsiadł i opuścił szyby. Jechał pogwizdując cicho i czując miły, nieduży wiatr, owiewający ramię i szyję. Jego pogodna zwykle, szczupła twarz była poważna, coraz poważniejsza. A kiedy zajechał do Westminsteru i zatrzymał samochód przed wychodzącym na rzekę olbrzymim gmachem, który przed siedemdziesięcioma laty Norman Shaw tak malowniczo zaprojektował dla głównej kwatery policji londyńskiej, twarz ta miała wyraz zdecydowanie ponury.

Dyżurny policjant od razu zaprowadził go do gabinetu Parkera, który mieścił się za jednym z tysiąca zakrętów korytarza na piętrze. Na widok gościa superintendent podniósł się spoza biurka.

— Dawno cię tu już nie widzieliśmy, Joe. Czy stało się coś strasznego? — roześmiał się i podsunął gościowi krzesło. Ale Joe nie oddał mu uśmiechu. Jego blada, trochę piegowata twarz nadal pozbawiona była pogody i nie robił najmniejszego wysiłku, żeby to ukryć.

— Nie, nie stało się nic strasznego. Poza tym oczywiście, że tak jak wszyscy urzędnicy państwowi masz ohydny zwyczaj mówienia o sobie w liczbie mnogiej, kiedy odwiedzi się ciebie w biurze. A poza tym to krzesło. Rozumiem, że takie sprzęty można podsuwać przesłuchiwanym. Po dziesięciu minutach siedzenia na tym można się przyznać do wszystkiego, żeby tylko odejść na przytulny więzienny stołek. Skąd bierzecie takie potworności?

Wstał, odsunął od siebie krzesło i przysiadł na rogu biurka, odgarniając leżące na nim papiery. Parker roześmiał się i otworzył usta, ale Joe dodał:

— I jeszcze drugie pytanie. Jakim cudem trafiacie rano wszyscy do swoich pokojów? Minąłem po drodze co najmniej sto jednakowych drzwi. Ile razy tu jestem, zawsze próbuję zgadnąć, które z nich prowadzą do ciebie, i zawsze się mylę.

— Przyzwyczajenie… — powiedział Parker. — Wielbłądy też wiedzą, gdzie jest dom, nawet wtedy, kiedy są na środku pustyni. To jest odpowiedź na pytanie drugie. Odpowiedź na pytanie pierwsze brzmi: krzesła takie zakupiła dla nas Korona Brytyjska przed pięćdziesięciu laty i nic nie jest w stanie ich stąd usunąć, dopóki się nie zużyją. Policja jest bardzo oszczędną instytucją. Nie marnotrawimy niczego, nawet czasu, chociaż być może używamy liczby mnogiej jak wszyscy urzędnicy państwowi, mówiąc o sobie.

Alex założył nogę na nogę i przez chwilę balansował ciałem na krawędzi biurka.

— Czy ta taktowna aluzja oznacza, że nie powinienem ci przeszkadzać w wykryciu wiekopomnego faktu, że pan A. G. Shawcross, Import Futer i Szlachetnych Skór Zwierzęcych, uchylił się w sposób zbrodniczy od wpłacenia wyżej wzmiankowanej Koronie Brytyjskiej sumy dwóch funtów czterech szylingów i jedenastu pensów podatku obrotowego, fałszując przy pomocy gumki i ołówka kopiowego rachunek od panów Benby Benby, którzy nabyli od niego skórę niedźwiedzią, mającą ozdobić gabinet dyrektora firmy?

— Kiedy, na miłość boską, zdążyłeś to przeczytać? — Parker mimo woli podszedł do biurka i zgarnął papiery. — Dziękuję ci, Joe. Uczysz mnie urzędować. A będzie mi to od jutra jeszcze bardziej potrzebne…

Zawiesił głos i sięgnąwszy do szuflady wyjął stamtąd małą, płaską butelkę i dwa kieliszki.

— Och — powiedział Alex — myślałem, że jesteś na służbie.

Pomimo żartobliwego tonu w głosie jego przebijało zdumienie. Wziął kieliszek z ręki Parkera i wypił whisky jednym łykiem. — Bardzo mi to było potrzebne, właśnie to. Ale wracając do tematu. Czyżby zmienili wam regulamin?

— Joe! — powiedział Parker uroczyście. — Zacząłem pracować tu na sześć lat przed wojną. I poza przerwą w czasie działań wojennych, kiedy, jak wiesz, musiałem lekkomyślnie powierzać moje życie strzelca pokładowego twoim umiejętnościom pilotażu, nie opuściłem ani jednego dnia .pracy i nigdy nie złamałem regulaminu. Przyznaję ze wstydem, że regulamin ten wydawał mi się czasem nonsensowny w niektórych punktach, ale podlegałem mu…

— A cóż to za nieludzkie sformułowanie — westchnął Alex. — Tacy jak ty budowali piramidy dla innych… zawsze.

— Być może. Wychodziłem z mniej monumentalnego założenia. Po prostu wydawało mi się, że ci, którzy pilnują przestrzegania praw, nie powinni ich łamać…