— Dzień dobry — powiedział Joe. — Czy sierżant Clarrence?
— Tak, to ja. Czym mogę służyć?
— Jestem ekspertem Scotland Yardu i nazywam się Alex — powiedział szybko i niezbyt głośno Joe. — Chcę z panem porozmawiać, ale nie chcę, żeby nasza rozmowa odbywała się tutaj. Proszę wyjść teraz ze mną przed posterunek. Wejdę do auta, a pan głośno wskaże mi, którędy mam jechać do Valley House.
— Rozumiem, proszę pana.
— Odjadę kawałek w tamtym kierunku i będę czekał na pana w pierwszym punkcie, który znajduje się poza zasięgiem wzroku mieszkańców miasteczka.
— Tak jest, proszę pana — powiedział spokojnie młody człowiek, jak gdyby tego rodzaju polecenia spotykały go co pół godziny. — Muszę tylko zaczekać, aż nadejdzie mój zastępca… O, już nawet idzie — wskazał zbliżającego się policjanta. — Niech pan skręci teraz w tę uliczkę na prawo. Wyprowadzi ona pana na boczną drogę, po obu stronach której, po przejechaniu mniej więcej czterystu jardów, napotka pan zagajnik. Proszę tam zaczekać, a ja zaraz wsiądę na rower i będę tam za kilka minut.
Wyszli przed dom i sierżant zaczął głośno wyjaśniać gościowi kierunek. Joe podziękował mu równie głośno i ruszył.
Zaraz po minięciu ostatnich domów miasteczka dostrzegł z dala gęsty zagajnik. Szosa zanurzyła się pomiędzy młode drzewa. Joe przyhamował za zakrętem. Otworzył drzwiczki, wysiadł i uniósł maskę auta. Potem pochylił się i zaczął czyścić szmatką świece.
Minuty mijały powoli. Joe pochylony nad silnikiem z radością wciągał w płuca czyste, przesycone zapachem liści powietrze. Wreszcie usłyszał za sobą głos:
— Czy można panu pomóc?
Sierżant, ubrany już w pełen uniform służbowy, podjechał i zsiadł z roweru. Pochylili się obaj nad maską samochodu.
— Chciałbym, żeby mi pan udzielił wszystkich możliwych informacji o samobójstwie pani Patrycji Lynch, która odebrała sobie życie miesiąc temu w Norford Manor. Był pan już tu wtedy, zdaje się, prawda?
— Tak… — sierżant zdjął hełm i niezdecydowanie nałożył go na powrót. — To dla mnie strasznie przykre, proszę pana. To ja jestem odpowiedzialny za to orzeczenie, bo prowadziłem śledztwo w tej sprawie. Czy pan przypuszcza, że ona została zamordowana?
Joe spojrzał na niego uważnie. — Przepraszam — dodał szybko sierżant. — Pewnie nie powinienem pytać. Ale jeżeli pozwoliłem, żeby…
— Przypuszczam, że została ona zamordowana… — powiedział Alex — ale jest to informacja, którą nie podzieli się pan absolutnie z nikim, sierżancie. Nie jestem tego oczywiście zupełnie pewien. Ale nie chciałbym o tym z panem w tej chwili mówić. Może później…
— Samobójstwo było tak oczywiste! — powiedział Clarrence. — Mimo to wezwałem eksperta–daktylo skopa i fotografa z naszej centrali w hrabstwie. Potwierdzili tylko to, co się samo nasuwało. Ta pani straciła męża i była w depresji psychicznej…
— O ile wiem, miała wyjść za mąż i pojechać w podróż naokoło świata… — Alex wyprostował się i wytarł ręce ścierką. — Ale wiem przecież mniej niż pan. Czy mógłby mi pan dostarczyć jutro wszystkich danych o służbie w Norford Manor i Valley House?
— Oczywiście, proszę pana.
— I swoje notatki dotyczące tego samobójstwa. Także i zdjęcia, jeżeli to możliwe.
— Tak, proszę pana.
— Nie chciałbym, żeby nas ktoś zobaczył razem. Czy zna pan jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy się spotkać nie widziani przez nikogo?
— Takich miejsc jest dużo wokół Valley House. Cały ten obszar jest gęsto porośnięty drzewami. Może umówimy się na skraju lasu, mniej więcej w odległości pół mili od domu sir Alexandra Gilburne’a? Zobaczy pan ten las, kiedy wyjedzie pan z tego zagajnika. Proszę być tam, a ja przyjadę na rowerze. Często tu patrolujemy, więc nikogo nie zdziwi mój widok. Będę o czwartej po południu, bo nie wiem, czy uda mi się wcześniej uzyskać zdjęcia. Są w centrali, w hrabstwie. Posłałem już po nie, ale…
— Co? — Joe uniósł brwi. — Posłał pan?
— Tak. Wydział Kryminalny z Londynu dzwonił tuż przed pana przyjazdem i polecił mi przygotować konfidencjonalnie dane z tego wypadku. Właśnie siedziałem przy biurku i starałem się wynotować na kartce to wszystko, co pamiętam, kiedy pan zajechał, Oczywiście zachowałem swoje notatki służbowe, i jeżeli przydadzą się panu do czegoś… .
— Na pewno. A więc jutro o czwartej. I proszę, by pan to wszystko zręcznie zapakował, sierżancie, bo będę musiał powrócić z pakunkiem do mojego gospodarza.
— Rozumiem, proszę pana. Do widzenia panu. Samochód ruszył. Policjant na rowerze spokojnie zaczął pedałować w kierunku miasteczka.
Po chwili drzewa skończyły się i nadbiegły zielone pastwiska pocętkowane sylwetkami owiec. Za nimi Joe dostrzegł ciemną linię lasu, unoszącą się łagodnie po zboczu niewidzialnego łańcucha wzgórz, zarośniętego gęsto drzewami. Wysoko nad krajobrazem uciekała w górę ostra biała skała. Tuż obok niej, oddzielona błękitną pustką nieba, tkwiła nad lasem druga skała, niższa, zaledwie widoczna nad najwyższymi koronami drzew. Choć samochód dzieliło od niej jeszcze kilka mil, słońce odbiło stamtąd nagłą błyskawicę światła.
— Ktoś zamknął okno w tej chwili… — pomyślał Joe. — Tam jest Norford Manor, dom nad przepaścią. A ta wysoka skała naprzeciw to właśnie Diabla Skała. Więc jesteśmy w domu… Dzień dobry, Diable!
Szosa znowu zanurzyła się w lesie, ale wbrew temu, czego Joe się spodziewał, nie zaczęła się wspinać, lecz zakręciła ku niewidzialnej dolinie. Po chwili zobaczył długi mur. Zwolnił. Wreszcie w murze ukazała się kamienna brama, której strzegły dwa lwy, spoglądające uniesionymi, pokrytymi mchem granitowymi łbami w dal, ponad korony drzew. Nad bramą stary, wykuty we wklęsłym reliefie napis głosił: VALLEY HOUSE.
Więc był na miejscu. Brama była otwarta. Najwyraźniej w tej cichej, spokojnej okolicy nikt się nikogo nie obawiał. Po widocznych na żwirowanej alei świeżych śladach kół Alex wolniuteńko poprowadził samochód. Chwilami gałęzie krzewów zbiegały się niemal i cięły z cichym szelestem po karoserii. Park wokół domu sir Alexandra nie był nadzwyczajnie utrzymany, jeżeli w ogóle ktoś się nim zajmował. W pewnej chwili aleja zakręciła miękko i Joe znalazł się niespodziewanie na szerokiej słonecznej łące, na końcu której stał śliczny stary dom, pochodzący najprawdopodobniej z okresu restauracji i noszący w swej nieskażonej sylwetce ślad wizji Inigo Jonesa albo któregoś z jego zdolniejszych uczniów. Aleja przecinała łąkę, biegnąc prosto ku domowi, przed którym kończyła się szeroką pętlą podjazdu. Joe zatrąbił.
Najprawdopodobniej musiano go oczekiwać, bo drzwi domu otworzyły się i wyszedł z nich natychmiast stary człowiek. Dopiero w chwilą po nim ukazał się sir Alexander ze swoją nieodstępną laską.
Joe zatrzymał wóz przed drzwiami domu i wyskoczył.
— Witam pana w Valley House, mr Cotton — powiedział Gilburne uśmiechając się porozumiewawczo na znak, że nie zapomniał nazwiska swego gościa. — Mam nadzieję, że miał pan przyjemną podróż?
— Och, prześliczną! — powiedział Alex. — Cóż to za cudowna okolica. Już w drodze zacząłem żałować, że jeszcze tu nigdy nie byłem.
— Wiem, wiem. Ja sam przyjechałem zaledwie przed godziną, a już zdążyłem trochę odetchnąć. — Gilburne zrobił zapraszający ruch ręką. — Proszę nie troszczyć się o wóz i bagaż. Austin zajmie się wszystkim. Pokój pana jest już przygotowany.
I przepuściwszy gościa przed sobą wszedł za nim do sieni. Joe zatrzymał się, słysząc za sobą ostry stuk laski zakończonej żelaznym ostrzem. Kamienne płyty sieni były ogromne, wyciosane z szarego piaskowca, który pod wpływem nieustannego mycia zbielał i stał się jasnopopielaty. Sień była ciemna, szeroka i biegła na przestrzał domu. Po jej przeciwnej stronie, za misterną kratą, która pokrywała oszklone drzwi, widać było splątaną masę zieleni. Promień stojącego już nisko słońca wpadał tamtędy, rozświetlając wspaniały kamienny kominek o prostych proporcjach wczesnego angielskiego baroku. W lewo zakręcały w mrok uciekające ku górze wąskie schody. Stuk laski ustał i Joe usłyszał tuż przy sobie oddech Gilburne’a.