— Boże, jak tu cicho! — powiedział z nagłą, dziecinną prawie szczerością. To było pierwsze, najostrzejsze wrażenie. Po piekle Londynu cisza ta była już sama w sobie przedsionkiem tajemnicy.
Rozejrzał się, mrużąc oczy na wpół oślepione blaskiem stojącego za szybą słońca. Był zadowolony, że jest na wsi, a równocześnie niemal odruchowo myślał: Nic dziwnego, że te pogodne wiejskie rezydencje widziały i widują tyle zbrodni. Trudno odpędzić nienawiść, kiedy chodzi się z nią sam na sam po pustych, rozległych pokojach i ustronnych alejach, pośród zupełnej ciszy. Nic nie odciąga myśli i nie daje zapomnieć. W mieście człowiek nigdy nie jest taki samotny. Zresztą inny rytm życia musi powodować inny rytm rozumowania. Długie bezsenne godziny nocy, przecięte tylko biciem zegara i głosami niewidzialnych drapieżnych ptaków… Oczywiście, jeżeli się kogoś nienawidzi…
— Zaraz obejrzymy przygotowany pokój… — Gilburne minął go i zbliżył się ku schodom.
— Mam nadzieję, że się panu spodoba. Jeżeli nie, to oczywiście znajdziemy inny… — Uśmiechnął się smutnym, cichym uśmiechem i Joe spojrzał z odruchową sympatią na tego silnego, energicznego człowieka, który zrobił tak świetną karierę, a w gruncie rzeczy był tylko jednym z nieszczęśliwych tego świata, pozbawionym na zawsze tego, co kochał. Gospodarz zaczął wolno wspinać się po stromych schodach. Joe szedł za nim, zastanawiając się przez chwilę, gdzie się podział stary Austin z walizkami. Schody zakręciły ostro w połowie piętra, a potem uniosły ku długiemu, ciemnemu korytarzowi. Korytarz zakończony był z obu końców małymi, podzielonymi na wiele prostokątów oknami. Trwał tu półmrok, a cisza byłaby chyba jeszcze większa niż na dole, gdyby jedno z okien nie było uchylone. Wchodził nim łagodny, mały wiatr i szelest gałęzi bliskiego kasztana.
Gilburne zatrzymał się przed drzwiami leżącymi na wprost schodów. Były one uchylone. Wewnątrz Alex dostrzegł starego Austina, który właśnie stawiał walizki. Spojrzał uważnie w głąb korytarza i dopiero teraz dostrzegł wąską przerwę na krańcu rytmicznej linii drzwi i odcinków ściany pomiędzy nimi. Musiały tam być jeszcze węższe schody, którymi ongi przechodziła służba. Widocznie i teraz, chociaż wielki, stary dom był niemal wyludniony, ten rytuał obowiązywał bez zmiany.
— Nie jest to wspaniały apartament — powiedział Gilburne stając w progu — ale mam nadzieję, że będzie tu panu wygodnie. Nad łóżkiem i przy stole są dzwonki. Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, proszę nacisnąć, a zaraz przyjdzie Austin albo jego żona, Katarzyna. Łazienka jest, o, tam — wskazał małe drzwiczki w jednej ze ścian pokoju. Ich kamienny, zwieńczony półkolistym ornamentem portal był niemal doskonały. Joe rozejrzał się i westchnął.
— Chciałbym mieć choć jeden taki pokój… — powiedział szczerze. — Nie wychodziłbym z niego. Te meble stoją tu chyba od dnia postawienia domu? — Wskazał wysokie łoże o ciemnobłękitnych firankach, uniesionych w tej chwili. Przy łożu stały dwa zydle, mniej więcej z połowy lat sześćsetnych, ich pozorna lekkość przy wyraźnym masywie nóg i oparcia z ciężkiego dębu wskazywały nawet na pierwszy rzut oka pracę wielkiego mistrza. Pod oknem stał stół, ciężki, prosty i oparty na krzyżakach. Najprawdopodobniej był starszy niż dom. Musiano przy nim jadać, a może pisać, nim William Shakespeare ukończył swój pierwszy sonet. Biały, marmurowy kominek, zastawiony czarną kratą, ukazywał wewnątrz ciemną, osmaloną tarcze herbową. Joe spojrzał w górę. Sufit podzielony był na pięć kasetonów, tak charakterystycznych dla pierwszej połowy siedemnastego wieku. Środkowy, okrągły, przedstawiał Dedala i Ikara unoszących się nad brzegiem morskim… A więc nawet już wtedy nie była to wiejska rezydencja szlachecka, ale pałac należący do ludzi, którzy chcieli dawać widomy obraz swej sile i bogactwu.
— To ciekawe… — Alex spojrzał na sufit, a potem na sir Alexandra. — Nie widać tam nawet śladu tragedii, która zaraz nastąpi. To rzadkie w siedemnastowiecznym malarstwie…
— Podszedł do okna i wyjrzał. — Boże, jak tu pięknie… — Chciał dodać, że tylko konieczność rozmyślania o zbrodni zakłóca mu myśl o pobycie tutaj, ale zdążył ugryźć się w język. Stary Austin postawił jego walizki i maszynę do pisania obok łóżka, a później stanął przy nich w wyczekującej postawie.
— Czy potrzeba panu jeszcze czegoś w tej chwili? — zapytał Gilburne. — Austin może rozpakować i poukładać rzeczy.
— Och, nie! — Joe oderwał spojrzenie od koron drzew bliskiego lasu i spojrzał na gospodarza. — Zawsze sam dbam o siebie. Nauczyłem się tego na wojnie. — Uśmiechnął się do starego, który oddał mu uśmiech, ale jak Joe ocenił, nie był to objaw sympatii, lecz po prostu odruch dobrego służącego.
— W takim razie zostawiamy pana. — Gilburne dał oczyma znak Austinowi, który skłonił się lekko i zanim Joe zdążył mu podziękować, zniknął za drzwiami. — Kiedy się pan wykąpie, proszę zejść. Będą czekał na dole w hallu. Chyba zjemy coś, później na pewno będzie pan miał jeszcze jakieś pytania, prawda?
— Tak — Joe rozłożył ręce. — Nie jestem tylko pewien, jakie?
Gospodarz wycofał się z uśmiechem. Przez chwilę Alex słyszał za drzwiami cichnący stukot jego laski. Później wszystko ucichło i został sam.
Pierwszą jego czynnością było wyjęcie maszyny z pokrowca i postawienie jej na stole. Później podszedł do drzwi łazienki i otworzył je. Spojrzał i gwizdnął cicho. O ile pokój umeblowany był najznakomitszymi meblami epoki, które mogłyby zdobić każde muzeum, o tyle łazienka była prawdziwym cudem. Cała, od podłogi po sufit, wyłożona była drobnymi, białymi kafelkami holenderskimi, na których delikatnymi, błękitnymi linijkami nakreślono sceny mitologiczne, najprawdopodobniej z Owidiusza. Każdy z kafli przedstawiał inną scenę i były to najładniejsze delfty, jakie Joe widział w swoim życiu. Z uczuciem lekkiego zażenowania, zagubiony niemal pośród tego przepychu wzorów, odkręcił kran z gorącą wodą i stał, przyglądając się kafelkom, póki wanna nie wypełniła się.
Wchodząc do wody pomyślał przelotnie, że o ile sir Alexander Gilburne zamordował kogokolwiek albo ma zamiar to zrobić, to nie mogła kierować nim żądza zysku. Samo umeblowanie jednego tylko pokoju wystarczyłoby mu do końca życia na przyzwoite utrzymanie. Ale fakt, że tak piękne przedmioty znajdowały się na tym odludziu nieomal nie strzeżone, pod opieką dwojga niemłodych przecież ludzi, już sam w sobie był dosyć zdumiewający.
Kiedy przebrany i odświeżony podszedł do okna zawiązując krawat, dostrzegł daleko nad lasem lśniący w zachodzącym słońcu dom, zawieszony jak gdyby w powietrzu. Widać było stąd podchodzący łagodnym ukosem w górę park, a właściwie wierzchołki jego drzew. Na prawo, tuż przy ścianie domu ziemia urywała się pionowo w dół. Resztę widoku zakrywały drzewa. Jeszcze dalej na prawo, po drugiej stronie wąwozu, wyrastała naprzeciw Norford Manor wysoka, ostra skała. Drzewa podchodziły ku jej wierzchołkowi, ale w pewnej chwili jak gdyby rezygnowały z utrzymania się na prostopadłej powierzchni i pozostawiały strzelisty szczyt bez najmniejszego śladu roślinności. To chyba tam przed wiekami stawał nocą Diabeł i patrzył skośnymi, przymrużonymi oczami na świat w dole, uśpiony w świetle księżyca. A do lasu pod szczytem zlatywały się one, szumiąc miotłami, na obłędne tańce i diabelskie pieszczoty… Gdzieś niżej musiała być Grota.