Zawiązał krawat; spojrzał odruchowo w małe srebrne lusterko na ścianie i ruszył ku drzwiom, zastanawiając się nad pochodzeniom sabatów. Najprawdopodobniej daleka, grecka tradycja. Bachantki i faunowie… podobieństwo do kozłów… bożek Pan… misteria dionizyjskie… Jakieś stowarzyszenia przenosiły to z wieku na wiek. A może po prostu wpływ literatury antycznej podziałał na wyobraźnię ludzi odrodzenia? W historii wszyscy mieli swojego Diabła, poza epikurejczykami, ale w średniowieczu nazywano go tylko czarnym albo złym aniołem… Ten Diabeł średniowiecza był nawet poczciwy czasami, głupi, dawał się oszukiwać. To nie był jeszcze ten sam Diabeł, za kontakty z którym kobiety płonęły później na stosach i zawisały na sznurach, których kawałki kat sprzedawał potem jako amulety przeciwko złu, a właściwie przeciw Złemu…
Zamknął drzwi pokoju i zaczai schodzić po schodach, przesuwając w myśli całe szeregi znanych sobie literackich Diabłów: Wesoły Diabeł z Edmonton… Mefistofeles… Diabeł Kulawy…
Znalazł się na zakręcie schodów i spojrzał w dół. Sir Alexander Gilburne nadchodził właśnie, spokojny, uśmiechnięty smutnie, kulejąc, postukując laską.
VI. JOE ALEX ZACZYNA ROZUMIEĆ
— Czuję się jak nowo narodzony — powiedział Joe wesoło. Gospodarz zaprowadził go do położonej naprzeciw schodów wielkiej sali jadalnej, gdzie usiedli zagubieni w głowach olbrzymiego stołu, przy którym z łatwością mogłyby spożywać posiłek trzy tuziny osób.
— Nie znam pańskich upodobań kulinarnych, ale kazałem przyrządzić parę grzanek, fasolkę i sok owocowy. Mocniejsze napoje stoją na stole zawsze, od pewnego czasu, bo przyznam się panu — Gilburne uśmiechnął się z pozorną pogodą — że ostatnio piję trochę więcej niż powinienem.
Umilkł. Alex także nie odzywał się, czekając, aż stary Austin odejdzie. Kiedy tylko drzwi zamknęły się za służącym, Gilburne powiedział:
— Starałem się zebrać wszystko, co może pana zainteresować. Mam odłożone w bibliotece wszystkie książki i dokumenty dotyczące działalności Diabła w tych stronach, a także to, co zebrałem po śmierci Patrycji. Mam tu tę książkę z odciskiem kopyta i fotografie śladów w Grocie, sprzed miesiąca i z zeszłej niedzieli.
— A jaki był tytuł książki, którą… na której Diabeł odcisnął swoją stopę? — zapytał Joe swobodnie, smarując chleb.
— Co? — Gilburne wydawał się przez ułamek sekundy zaskoczony, potem odpowiedział spokojnie — Pigmalion Bernarda Shawa.
Alex w milczeniu skinął głową, potem wskazał oczyma stojącą pośrodku stołu krótką, pękatą butelkę, w której znajdował się absolutnie klarowny, zielony płyn. — Nigdy w życiu nie widziałem trunku tego koloru.
— Ach… — Gilburne znowu zdawał się zaskoczony, prawdopodobnie rozbieganiem myśli swego gościa. — Katarzyna, żona mojego starego Austina, pochodzi tak jak i on ze wsi Norford. Wieś, poza tym, że wydała tych czternaście powieszonych ongi nieszczęśniczek, sławna jest z tego, że prawie każda kobieta tutaj zna się doskonale na ziołach i umie przyrządzać z nich wszystko, co w formie recept pamięciowych przekazała jej w spadku babka albo matka. Między innymi robią one zdumiewające nalewki z traw i ziół, o smakach i zapachach zupełnie nie znanych gdzie indziej. To na przykład jest destylat z jałowca i pewnego gatunku szyszek zebranych w pewnej ściśle określonej porze roku. Nie umiem panu podać recepty, bo Katarzyna, chociaż jest najwierniejszym i najbardziej mi oddanym z ludzi, nie mówi nigdy o swoich sekretach z nikim poza córką. Nie nalegałem zresztą. Sięgnął po butelkę i nalał do kieliszków.
— Za powodzenie pańskich badań i ich najszczęśliwszy rezultat.
Mówiąc to nie uśmiechnął się. Alex przytknął kieliszek do warg i wypił po sekundzie wahania. W pierwszej chwili nie odczuł ani smaku, ani mocy napoju. Ale później podniebienie zapiekło go lekko i poczuł zapach lasu, podobny trochę do tego, jaki posiadają owe kulki żywiczne, które wrzuca się do kąpieli, ale ostrzejszy i mniej przypominający perfumy. „Bardziej męski”, jak go określił w duchu.
— Znakomite! — odstawił kieliszek. — Nie przypomina w niczym jałowcówki. Należy sądzić, że przy takiej perfekcji tradycja przekazała im również kilka niezłych sposobów trucia nieprzyjaciół.
— Zapewne. Chociaż nigdy nie słyszałem o wypadku otrucia w tej okolicy.
— Może trucizny są aż tak doskonałe, że lekarze wypisują zwykłe świadectwa zgonu — uśmiechnął się Alex. — Ale proszę nie sądzić, że jestem człowiekiem ze skazą zawodową. Zostawmy te poczciwe wieśniaczki ich odwarom i moździerzom. Nasz Diabełek albo działa sam, albo ma o wiele bardziej oświeconych wspólników, o ile w ogóle działa i o ile ma wspólników.
— I ja tak myślę.
— Właśnie. — Joe uniósł brwi. — I to mnie najbardziej zadziwia.
— Co? — zapytał Gilburne ze zdziwieniem.
— To, że przyjął pan tezę o zabójstwie, a nie powiedział mi pan ani jednego słowa na temat: kogo podejrzewa pan o popełnienie tej zbrodni, a co najmniej: kto miał powód do jej popełnienia.
— Ależ nie mam najmniejszego pojęcia, kto to mógł zrobić, i nie widzę naprawdę nikogo, kto by mógł mieć do tego jakikolwiek powód.
— A jednak myśli pan, że ją zabito. Pamiętajmy, że mordując człowieka, zbrodniarz musi mieć to, co się nazywa potężnym powodem, tak potężnym, że zmusza on go do pokonania lęku przed odpowiedzialnością. Wielu ludzi mordowałoby prawdopodobnie z zupełnie błahych pobudek, gdyby nie bali się, że zabiwszy kogoś sami poniosą śmierć z rąk społeczeństwa. Każdy, nawet potencjalny morderca, bez żadnych skrupułów i moralności — musi o tym pomyśleć. Mówię o zbrodni z premedytacją. A przecież tego rodzaju zabójstwo, przy użyciu rekwizytów diabelskich, musiałoby być obmyślone dokładnie, i to przez umysł sprawny, chociaż plugawy. Dlatego pytam, czy widzi pan jakąkolwiek przyczynę, dla której ktoś mógłby chcieć zabić panią Patrycję Lynch?
Gilburne zastanawiał się przez chwilę.
— Nie, żadnej — powiedział cicho. — Myślałem już o tym sto razy. Sam, tu, w moim gabinecie, siedziałem z ołówkiem w ręce i zapisywałem najrozmaitsze kombinacje osób i powodów, które nimi mogły kierować. Nie, nie wiem. Nie była zamożna, nie miała spadkobierców, nie miała wrogów osobistych i, o ile wiem, nie popełniła w życiu nic takiego, co kazałoby komuś pragnąć jej śmierci.
— O ile pan wie… To znaczy, że nie ma pan stu procent pewności. A co pan wie o latach, które spędziła w Afryce?
— Bardzo niewiele. Z tego, co mówiła, wynikało, że prowadziła skromną, bezbarwną egzystencję, a lata mijały jej zupełnie bez wstrząsów; do chwili, kiedy on… jej mąż umarł. Zresztą, gdyby pan znał Patrycję, wiedziałby pan, że ona po prostu nie mogła mieć śmiertelnego wroga. Ona była absolutnie dobra.
Joe pomyślał, że ta absolutna dobroć nie przeszkodziła jej kiedyś w porzuceniu zakochanego Alexandra Gilburne’a i unieszczęśliwieniu go na całe życie. Ale oczywiście nie wypowiedział tego głośno.
— Może była trochę uparta jak oni wszyscy, Ecclestone’owie — ciągnął dalej gospodarz — ale to wszystko. Zresztą mogę panu zaręczyć za jedno: nie obawiała się niczego. Zbyt długo pracuję w sądownictwie i zbyt wiele rozmaitych ludzi widziałem, żebym nie wyczuł lęku w zachowaniu człowieka. Jest to uczucie, które najtrudniej ukryć. A poza tym… Muszę się panu przyznać, że rozważałem sprawę i z tego punktu widzenia. Nawet gdyby w czasie jej pobytu w Afryce nastąpiło coś, co spowodowałoby czyjąś nienawiść do niej, to przecież umarła w położonym nad urwiskiem skalnym, zamkniętym na noc domu, do którego nikt obcy nie miał dostępu. Ten argument wydaje mi się decydujący.